Choroba powoli odpuszcza, ale dzień zaczyna się od drobnego nieporozumienia z Davidem. Byliśmy umówieni na śniadanie o 6:30, ale on nie dopowiedział nam, że powinniśmy zjeść je w przeciągu 10 min, aby przed 7:00 stawić się na bramkach w Parku Narodowym Kibale. Stamtąd mieliśmy wyruszyć na trekking do dziko żyjącej społeczności szympansów.
Ostatecznie, na bramkę dotarliśmy tuż przed 8:00. Strażnicy skompletowali naszą ośmioosobową grupę pod przewodnictwem rangera God’ona (tj. Gordona, ale on jak wielu Afrykanów nie wymawiał spółgłoski „r”).
Pierwszą czynnością, którą wszyscy wykonują jest włożenie nogawek spodni do skarpet, aby uniknąć bolesnego pogryzienia przez mrówki leśne. Dobrze, że przygotowałem nas odpowiednio kupując wysokie skarpety przeznaczone do trekkingu w lecie. Ugryzienie przez mrówkę leśną podobno potrafi zapaść w pamięć bardziej niż wizyta u szympansów.
Gordon na ramieniu taszczy kałasznikowa do odstraszania agresywnych słoni leśnych, jeśli takowe by się pojawiły na naszej drodze. W trakcie trekkingu widzieliśmy zostawiane przez
nie ślady, żadnego na szczęście nie spotkaliśmy. Krążymy po lesie, przeciskając się przez chaszcze. W sobie tylko wiadomy sposób Gordon wie, gdzie jesteśmy idzie szybko, pewnym krokiem, podążamy za nim. Strategia Gordona jest prosta – to grupa ma się dostosować do niego, a nie on do grupy. W zasadzie nie zwraca uwagi na maruderów.
Pierwsza godzina upływa na krążeniu po lesie i bezowocnych poszukiwaniach. Widzieliśmy gdzieś w koronach drzew dwie szympansice, to znaczy Gordon podobno widział, ja na pewno nie. Wszyscy widzieli natomiast gniazda, w których szympansy ostatnio spały. Tak czy inaczej bardzo daleko nie są. Chwilę później ruszamy bardziej forsownym krokiem za wyraźnie pobudzonym Gordonem (zakładam, że dostał informację od kolegów, gdzie są szympansy). Zanim je zobaczyliśmy, to je usłyszeliśmy i taka podobno jest zasada z szympansami. Są to bardzo głośne i żywiołowe zwierzęta. Po dłuższym marszu, przeważnie w dół zbocza, widzimy na ziemi dwa szympansy. Jeden siedzi mocno znudzony, jakieś 5m od nas, drugi leży zdecydowanie bliżej i wygląda jakby popisywał się przed ludźmi. Po kilku chwilach słychać jakieś nawoływania, szympansy zrywają się i biegną gdzieś do przodu. Gordon rusza za nimi, my za nim. Po chwili prawie biegniemy i docieramy do miejsca, gdzie jest ich wiele.
Są wszędzie – na ziemi, na drzewach, w ruchu. Niesamowite. Część siedzi znudzona, inne z ciekawością przyglądają się ludziom, jeszcze inne ewidentnie pozują do zdjęć. Mija jakaś godzina, niewiele się w tym czasie przemieszczamy, ale szympansy ciągle są. W sumie widzieliśmy ich dzisiaj może 40-50 sztuk. Powoli wychodzimy z lasu, głównie się wspominając. Po drodze widzimy zdyszanego starszego mężczyznę, który przysiadł na kamieniu. Obok stoi jego osobisty przewodnik, który nie bardzo wie co ma robić. Nikomu nie jest lekko, niektórzy członkowie naszej grupy wpadają w błoto po kostki, ale wszyscy idą. Szczęśliwi, ale również rozczarowani, że godzina z szympansami minęła tak niepostrzeżenie.
Po lunchu jedziemy dalej, w kierunku wsi o nazwie Bigodi. Bigodi zamieszkiwane jest przez plemiona Batooro i Bakiga obydwa należące do ludów Bantu. Lokalna społeczność postanowiła udostępnić część swoich domów do zwiedzania, aby w ten sposób dodatkowo zarabiać. To są dla nich dodatkowe pieniądze, które społeczność wydaje na edukację, czasami na transport chorych, czasami na inne ważne lokalnie projekty. Naszym przewodnikiem jest Godie. Jak sam mówi „Godie from Bigodie”. Choć wcale nie jest stąd. Przyjechał tu za pracą z okolic Kampali, bo słyszał, że potrzebowali przewodników.
Zaczynamy od niewielkiej plantacji kawy. Rośnie tu głównie robusta (busta w języku Bantu). Nasiona zbierane są, kiedy czerwienieją. Wszystko robione jest ręcznie w trakcie dwóch sezonów zbioru w roku – w listopadzie, kiedy zbiera się jej bardzo dużo i w kwietniu w suchym sezonie, gdy jest jej zdecydowanie mniej. Ziarna suszy się na słońcu. Samą produkcja i sprzedażą kawy zajmują się głownie firmy należące do obcokrajowców. Miejscowi dostarczają tylko ziarno.
Proces produkcji kawy w Bigodi to lokalna manufaktura, trochę skansen dla turystów. Od suszenia ziaren na słońcu, przez usuwanie łupin po wypalanie kawy.
Próbujemy tej kawy (mi osobiście nie przypadła do gustu) i jakiejś lokalnej herbaty z liści, których Godie, gdzieś po drodze nazbierał. Herbata jest pyszna z wyraźną nutą trawy cytrynowej i liści limonki kafir. Monika kupuje jeszcze paczkę kawy. Idziemy dalej do następnej chaty.
W tej chacie odbywa się prawdziwy show. Pod ścianą siedzi wioskowy 91-letni szaman (Mzee), który do zawodu zaczął się przyuczać w wieku 10 lat. Trudno powiedzieć, ile w tym wszystkim prawdy a ile kreacji Godiego, bo szaman nie mówi po angielsku. Teraz szaman szkoli swojego syna, który ma 60 lat. Nie każdy może być szamanem, podobno trzeba mieć do tego dar. Wokół starca leżą jakieś grzechotki, czaszki zwierząt, zioła i plastikowe butelki z naparami. Z przerażeniem myślę, co by się stało, gdyby nagle wpadł na pomysł wyleczenia mojej niedyspozycji żołądkowej.
Szaman prezentuje mikstury na rozmaite schorzenia (według tłumaczenia Godiego, szaman nie leczy tylko raka, wirusa ebola, HIV/AIDS i COVID). Jest tu więc na przykład napotny napój na malarię, czy też zioła wcierane w skórę podczas bólu kolan. W swoich zasobach, lokalny medyk ma również czaszkę i kości szympansa. Podobno służą one pozbyciu się ze wsi osoby nieżyczliwej. Po odprawieniu stosownych rytuałów i zakopaniu tych kości u wejścia do domu takiej osoby, zwykle w ciągu 2 tygodni wystawia ona swój dom na sprzedaż i wyprowadza się ze wsi.
Pytam Godiego wprost, czy to wszystko to „ustawka” pod turystów. Ten się zapiera, że szaman do tej pory ma we wsi klientów.
Kolejny odwiedzony dom, a w zasadzie wiata z błota i trzciny to miejsce, w którym kobiety wyplatają kosze z wysuszonej rafiki i liści bananowca. W cieniu pod ścianą wiaty siedzi kilka kobiet w różnym wieku, gdzieś w kącie śpi na posadzce niemowlę. Kosze wyplatane przez kobiety mają przeróżne kolorowe wzory i rozmaite rozmiary. Podobno wyplecenie kosza większych rozmiarów zajmuje do 3 tygodni. Monika oczywiście nie opuszcza tego miejsca z pustymi rękoma, jej łupem pada afrykański aniołek.
Na koniec idziemy w palącym słońcu do warsztatu lokalnego bimbrownika, a w zasadzie jego syna Alexa bo ojciec pojechał po surowce. To jest bimbrownia nazywana 3 w jednym. Podstawowym surowcem są banany. Najpierw w metalowej misce Alex ugniata je z jakąś trzciną. Po kilku chwilach Godie dolewa do tego butelkowanej wody mineralnej (jak sam mówi oni wlaliby kranówkę, ale dla nas mineralna). Powstaje sok. Monika próbuje, podobno dobry. Ja nie mam odwagi. W całym procesie produkcji, tak powstały sok służy jako baza do wyrobu piwa. Ostatnim produktem, który uzyskuje się na takiej taśmie produkcyjnej jest 45% bimber. Destylacja polega na podgrzewaniu piwa w specjalnej prymitywnej maszynerii, której centrum stanowi beczka po benzynie lub oleju napędowym. Cały proces destylacji jest dwuetapowy, bo podobno miejscowi nie lubią pierwszorazowego destylatu. Monice smakuje zarówno piwo jak i bimber nazywany ginem. Opowiadamy Godiemu i Alexowi o naszych polskich tradycjach pędzenia alkoholu z ziemniaków. Tym, że robi się go z ziemniaków to są bardzo zaskoczeni.
Z Bigodi ruszamy w kierunku parku narodowego Queen Elizabeth, gdzie będziemy nocować w Buffalo Safari Lodge. Jedziemy malowniczymi górskimi drogami w okolicach jeziora Mwamba. Jest tu bardzo biednie. To kolejne miejsce, które bardzo wyraźnie pokazuje, że całe życie Ugandyjczyka na prowincji toczy się wokół wody. Dorośli i dzieci, nawet takie które ledwo chodzą, idą z pełnymi lub pustymi kanistrami, butlami, kankami. Woda wożona jest na rowerach, motocyklach, skuterach i samochodach. Nie ma na ugandyjskiej prowincji takiego miejsca, w którym w każdym momencie ktoś nie szedłby po wodę lub z wodą.
Wydaje się, że bardziej dostatnio zaczyna robić się w okolicach miasta Namilyango, gdzie mieści się cementownia Hima, wybudowana przez Brytyjczyków a znacjonalizowana przez rząd ugandyjski.
Po drodze mijamy jeszcze Johna wędrującego środkiem jezdni. John to słoń, który jak się potem okaże jest stałym bywalcem naszej lodgy. Dziś w nocy i jutro rano podejdzie pod nasz domek.
W okolicach kolacji zaczyna padać ulewny deszcz, woda zalewa całą restaurację, wlewa się przez dach do środka, cieknie po ścianach. Ulewa na moment dezorganizuje pracę w restauracji. Wszyscy pracownicy przesuwają stoły, przenoszą nakrycia, próbują przygotować miejsca, w których goście będą mogli zjeść kolację. Po kilkudziesięciu minutach deszcz słabnie. Pomimo, że deszcz przyniósł im ogrom dodatkowej pracy i zamieszanie, oni nazywają go cudem.
AfricanFive.com Sp. z o. o.
NIP: 1182261266
REGON: 525184210
ul. Traugutta 14
05-870 Błonie
Polska
Phone: +48 790 628 385
Phone: +48 505 196 202
Email: africanfive.travel@gmail.com
Email: info@africanfive.com