Wczesnym rankiem spakowaliśmy nasze obozowisko i pojechaliśmy z powrotem do Tichitt. Jeszcze wczoraj udało nam się dogadać z miejscowymi żandarmami i pojechaliśmy wykąpać się na posterunku policji. „Kąpaliśmy się” w malutkim pomieszczeniu, wyłożonym potłuczoną terakotą, z niewielkim otworem w ziemi, który normalnie służył za toaletę. Nie było oczywiście bieżącej wody – kąpiel polegała na polewaniu ciała wodą z wiadra. Wodą, która po jej konsystencji sądząc stała w kanistrach już kilka dni. Mimo to możliwość ogolenia się i umycia sprawiła nam wiele przyjemności. Korzystając z gościnności żandarmów, zjedliśmy na posterunku śniadanie i naładowaliśmy nasze telefony oraz power banki.
Z posterunku żandarmerii wyruszyliśmy w kierunku północnym i po około 50 km dojechaliśmy do miejscowości Akrejit. Akrejit dzieli się na dwie części – nową, która zamieszkiwana jest przez tubylców, oraz na ruiny starego miasta położone na pobliskim wzgórzu. W nowej części Akrejit byliśmy niemałą atrakcją, przyszli nas obejrzeć chyba wszyscy mieszkańcy tego miasteczka. Zadziwiające, że mimo temperatury powietrza sięgającej 40 stopni Celsjusza część kobiet i dziewcząt ubrana była w wełniane rękawiczki. Jak się okazało, ta część ubioru uznawana jest za szczególnie elegancką.
Po trwającym kilkanaście minut spotkaniu z mieszkańcami ruszyliśmy, w towarzystwie jednego z nich w kierunku ruin starego miasta. Wstępu na wzgórze strzegła tablica opatrzona arabskimi i francuskimi napisami, która informowała, iż znaleźliśmy się w miejscu szczególnie ważnym, gdzie kultura sprzed 4000 lat wita się z codziennością. Wspinaczka na wzgórze w palącym słońcu trwała kilkanaście minut. Po wejściu na nie zobaczyliśmy ruiny starożytnych domów, a kawałek dalej na skałach znajdowały się prehistoryczne malowidła. Na ścianach znajdowały się głównie rysunki przedstawiające wielbłądy, bydło i postacie ludzi. Miejsce to dla zachodniej cywilizacji, jak chyba wszystko inne w tym kraju, odkrył francuski badacz Theodore Monod.
Po zejściu ze wzgórza zostaliśmy zaproszeni do miejscowego domostwa na odpoczynek i obiad. Dom składał się z dwóch izb i był zbudowany z kamienia. Każda z izb miała osobne wejście oraz wąskie zakratowane okienka. Klepisko wyłożone było dywanem. Sjesta zaczęła się tradycyjną ceremonią parzenia zielonej herbaty. Parzenie herbaty w Mauretanii zawsze wygląda bardzo podobnie. Nasi kierowcy robili to w trakcie każdego postoju, można powiedzieć, że każdą wolna chwilę wykorzystywali, aby przygotować ten napój.
Ceremonia jest na tyle ciekawa, że warto ją opisać. Zaczyna się od zaparzenia zielonej herbaty w malutkim czajniczku, którą następnie nalewa się ze sporej wysokości do szklaneczek i z powrotem do dzbanka. Powtarza się to kilka razy. Na koniec dodaje się do dzbanka z herbatą miętę i cukier i cały ceremoniał znowu powtarza. Tak przygotowaną herbatę pije się w niewielkich ilościach, w malutkich szklaneczkach wyglądem przypominających nasze kieliszki.
Po obiedzie, na który dostaliśmy koźlinę z ziemniakami i bagietką ruszyliśmy w kierunku kopalni soli. W rzeczywistości było to raczej miejsce wydobycia, gdzie wielkie połacie piasku pokryte były spękaną solą. Pracujący tam ludzie na kolanach pakowali sól do pięćdziesięciokilogramowych worków. Widok mężczyzn o czerwonych, przekrwionych oczach, których twarze pokryte były białym popiołem był przerażająco smutny. W tym czasie inni robotnicy skrupulatnie ważyli worki i układali je na ciężarówce – starym Mercedesie. Dowiedzieliśmy się, że pozyskiwana w ten sposób sól nie jest przeznaczona dla ludzi. Miesza się ją z wodą i poi wielbłądy oraz kozy. To podobno bardzo wzmacnia żywotność tych zwierząt.
Późnym popołudniem ruszyliśmy w kierunku Tidjikja. W tym mieście krzyżuje się droga z Tichitt, z drogą do Terjit, który był naszym następnym celem. Mniej więcej 100 km przed Tidjikja, a więc w odległości ponad 2 godzin jazdy, z białej Toyoty prowadzonej przez Tayeba wydobyły się kłęby dymu. Zepsuł się nam jeden z samochodów i z boku awaria wyglądała na poważną. Nie mogliśmy jechać dalej, dlatego w tym miejscu wyznaczonym przez ślepy los zaczęliśmy rozbijać obóz. W międzyczasie kierowcy gotowali kolację równocześnie próbując naprawiać samochód. Z niemałym zainteresowaniem kibicowaliśmy ich wysiłkom, szczególnie kiedy przy świetle latarek i telefonów komórkowych rozkręcali mechanizm wtryskowy samochodu, czyścili go, a potem skręcali. Do północy, niemałym wysiłkiem Tayeba i Abdulaja samochód został naprawiony. Jak się okazało następnego dnia, kosztowało to szczególnie dużo sił wcześniej już przeziębionego Abdulaja, który trafił do szpitala. Ale to opowieść na następny odcinek.
AfricanFive.com Sp. z o. o.
NIP: 1182261266
REGON: 525184210
ul. Traugutta 14
05-870 Błonie
Polska
Phone: +48 790 628 385
Phone: +48 505 196 202
Email: africanfive.travel@gmail.com
Email: info@africanfive.com