Zanim zacznę opowieść o pierwszym dniu podróży po tanzańskich parkach narodowych muszę wspomnieć o naszej grupie uczestników. Fajniejszej grupy indywidualistów, na taki wyjazd, trudno się było spodziewać. Pierwszą osobą, z którą rozmawiałem na temat wyprawy była Marta, obyta w afrykańskiej specyfice. Jednak realną chęć wyjazdu najszybciej wyraziła Mariola, która złapała mnie telefonicznie, podczas lipcowego wieczornego spaceru po Amsterdamie. Jako pierwsza umowę podpisała Beata, która była mocno zdeterminowana i ostatecznie, zresztą na własną rękę, rozszerzyła wyjazd o Zanzibar. Później pojawili się Renata z Piotrem, którzy decyzję podjęli bardzo szybko. A na dwa tygodnie przed wyjazdem do grupy dołączyła Ania. Wszystkim Wam jestem bardzo wdzięczny za zaufanie i towarzystwo, za rozmowy przy kolacjach i pozytywne emocje w parkach narodowych. Każde z Was wniosło coś dobrego i ciekawego do tej ekipy.
Do Parku Narodowego Tarangire wyruszyliśmy bardzo wcześnie rano. Nazwa parku wywodzi się od przepływającej przez niego rzeki, która jest źródłem życia na tym obszarze. Samo zaś słowo Tarangire to zlepek dwóch wyrazów. „Tara” pochodzi z języka plemienia Mbugwe i znaczy rzeka. „Ngire” to w języku Hadzabe, guziec. Można powiedzieć, że po polsku jest to „rzeka Pumby”, jednego z głównych bohaterów „Króla Lwa”.
Droga do Tarangire minęła szybko, wyłączywszy postój na przerzucenie bagaży na dach samochodu. Cały niewielki bagażnik wypełniały bowiem kartony z artykułami szkolnymi dla Yusige, do której mieliśmy pojechać następnego dnia.
Park Narodowy Tarangire znany jest jako miejsce wybrane do życia przez wielkie stada słoni. Tam również można zobaczyć piękne okazy baobabów. Pierwsze olbrzymie drzewa zauważyliśmy tuż przed wjazdem na teren parku. Drewno tych drzew nie ma cyklicznych słojów rocznych, dlatego trudno określić ich wiek. Wiadomo, że może on przekraczać kilka tysięcy lat. Ponadto osiągnąwszy 1000 lat baobaby zaczynają być puste w środku. W Afryce kontynentalnej rośnie tylko jeden ich gatunek, natomiast aż sześć endemicznych gatunków występuje na największej afrykańskiej wyspie, czyli Madagaskarze. Zdaniem Alberta, drzewa oglądane w Tarangire miały po kilkaset lat.
Kilkadziesiąt metrów za bramą wjazdową do parku spotkaliśmy pierwsze stada zebr i gnu, a także impale prześmiewczo zwane Mc’Donalds. Ich czarne ubarwienie na zadzie przypomina logo tej sieci fast food. Podziwialiśmy również pejzaże, które były zupełnie inne niż te w Serengeti. W Tarangire dominują drzewa, dużo z nich jest zielonych. Nie ma wielkich bezkresów, kształt terenu jest bardziej pagórkowaty. I jest oczywiście rzeka Tarangire. W październiku mocno wyschnięta, ale pięknie wijąca się wśród traw. Nie żyją tam krokodyle, więc ze spokojem brodziły w niej impale i zebry oraz antylopy kob śniady (Kobus ellipsiprymnus defassa). Na brzegu pasła się para wielkich antylop elanda. Tego dnia, z oddali i dzięki lornetkom byliśmy w stanie zobaczyć pierwszą rodzinę lwów.
Za jednym z zakrętów spotkaliśmy słonia. Był to stary samotny samiec, który odpoczywał w cieniu drzew. Stare samce słoni oczekują na koniec życia samotnie. Nie mają siły walczyć z młodszymi samcami o partnerki, dlatego opuszczają stado.
Potem dojechaliśmy do wypełnionego wodą zakola rzeki. To był najbardziej malowniczy moment w Tarangire – pijące wodę i pławiące się w niej słonie oraz zebry.
Przy wyjeździe z Tarangire padł pomysł odwiedzenia masai boma, czyli wioski masajskiej. Wioski takie ogrodzone są ostrokołem lub gałęziami i składają się z chatek zbudowanych na planie koła. W mojej opinii osady masajskie ulokowane na obrzeżach parków narodowych są mocno odrealnione i pozbawione autentyczności. Z tego powodu nie umieszczam tych wiosek w programach wyjazdów. Przedstawiłem swoje wątpliwości pozostałym uczestnikom i poszedłem po kawę do lokalnego baru na obrzeżach parku. Wszyscy inni zdecydowali się zobaczyć masai boma. Wrócili delikatnie mówiąc rozczarowani.
Na koniec dnia miało miejsce spotkanie, którego nie planowaliśmy. Pojechaliśmy na chwilę do domu Alberta po przenośny głośnik, bo Ania chciała posłuchać afrykańskiej muzyki. Kilkanaście kilometrów przed Karatu skręciliśmy z głównej drogi, aby dojechać do ogrodzonej murem posesji. Przy bramie wjazdowej stała jednoizbowa chata przeznaczona dla kobiet. Połączona była z kurnikiem. W tej chacie śpi mama Alberta, jego córki bliźniaczki i kuzynka. Po przeciwległej stronie placu była zagroda dla kóz, kolejny kurnik i znów jedna izba, tym razem dla mężczyzn. Albert ma na tę posesję pomysł. Nauczony doświadczeniami lockdownu postanowił zająć się również hodowlą kur i kóz. Zapobiegawczo chce mieć jakieś źródło dochodu na czas pory deszczowej, czy klęski żywiołowej, kiedy brakuje turystów.
Poznaliśmy mamę Alberta, jego kuzynkę oraz kolegę z lat szkolnych, który pomaga na gospodarstwie. Wszyscy oni porozumiewali się jedynie w suahili. Mama Alberta z dumą pokazywała drzewka mango i awokado, które hoduje w spalonej słońcem ziemi. Wszędzie wokół biegały kury. To spotkanie zrobiło na nas duże wrażenie. Było doświadczenie autentycznego życia zwykłych ludzi. I prawdopodobnie tak wyglądała polska wieś ponad 100 lat temu.
Ten pełen emocji dzień kończymy w Eileen Trees w Karatu. Tam udaje się nam wziąć upragniony prysznic i zmyć z siebie pierwszy tanzański kurz, którego z czasem będzie więcej i więcej.
AfricanFive.com Sp. z o. o.
NIP: 1182261266
REGON: 525184210
ul. Traugutta 14
05-870 Błonie
Polska
Phone: +48 790 628 385
Phone: +48 505 196 202
Email: africanfive.travel@gmail.com
Email: info@africanfive.com