W Entebbe wylądowaliśmy tuż przed 14:00 lokalnego czasu, kilka minut wcześniej niż zaplanowano. Mimo posiadanych wiz online, czas w kolejce biegł niespiesznie. Zresztą nieraz jeszcze przyjdzie nam się przekonać, że „czas” w Afryce jest pojęciem zgoła abstrakcyjnym. Jest tutaj takie powiedzenie: Wy (kultura zachodu) macie pieniądze, my mamy czas. Będąc w Afryce trzeba ten światopogląd zaakceptować i poddać się mu. Daje to możliwość doświadczania tutejszego sposobu życia.
Nowy terminal lotniska w Entebbe nie pamięta czasów słynnej akcji izraelskich służb specjalnych z 1976 roku, znanej pod nazwą „Rajdu na Entebbe”, ale wygląda tak jakby mógł pamiętać. Nie dziwi więc zupełnie, że rozładowywanie bagażu z samolotu jest tutaj czynnością wyłącznie ręczną. Jest to swoisty spektakl, który możemy oglądać przez szybę – kilku młodych chłopaków pcha każdy z 1,5 tonowych wózków z walizkami, a następnie powoli wykładają oni pojedyncze bagaże na taśmę. Przestajemy liczyć czas, nie ma to najmniejszego sensu. Zamiast tego, z ciekawością obserwujemy z czym latają lokalni mieszkańcy. Pełno zafoliowanych pudeł, toreb, nawet materace. Ładują swoje niezliczone towary na lotniskowe wózki, nawet będąc naocznym świadkiem tej sytuacji, trudno uwierzyć, ile ten wózek uwiezie. Ciągle coś spada albo się przewraca, a oni z uśmiechem i życzliwością cierpliwie pakują od nowa i sobie wzajemnie pomagają. W tym wszystkim jest dużo małych dzieci, które beztrosko biegają, często na boso lub w samych skarpetkach. Tańczą, ganiają się i ciekawie na wszystkich zerkają, czekając aż rodzice zapakują swoje bagaże. Wszędzie jest pełno ludzi, turyści, tubylcy, obsługa lotniska. Każdy zajmuje się sobą, nie ma pośpiechu i tempa. Po ponad godzinie od wylądowania mamy wszystko. Przed nami jeszcze tylko kilkusetmetrowy marsz z wózkiem pełnym bagażu do taksówki zaparkowanej gdzieś na samym wjeździe na lotnisko i możemy ruszać.
Droga przez Entebbe, jest jak każda inna droga przez miasta w Afryce Wschodniej. Zabudowana wzdłuż bezładnie, różnego rodzaju budynkami, być może część jest mieszkalnych, niektóre to sklepy, co jakiś czas pojawiają się hotele, czy gościńce. Przeciętny Europejczyk, raczej nie zdecyduje się przekroczyć progu takiego przybytku bez obaw. Po wyjeździe z Entebbe wjeżdżamy na autostradę do Kampali. Płatna, dwupasmowa, dobrze utrzymana droga pozwala nam na szybkie przejechanie tych 30 kilku kilometrów do stolicy Ugandy. W samej Kampali lawirujemy samochodem pomiędzy szalonymi kierowcami boka boka, czyli motocykli i skuterków pełniących rolę taksówek, również bagażowych. Za kierującym motorkiem potrafi siedzieć często nawet dwóch, trzech pasażerów, nierzadko piszących wiadomości na telefonie w czasie jazdy. Przewożone są najrozmaitsze ładunki. Mogą to być nawet dwie żywe kozy położone między kierującym a pasażerem. Miasto tętni życiem, pełno samochodów i ludzi, zdarza nam się utknąć w korkach.
W Kampali zatrzymujemy się w jednym z najlepszych hoteli w mieście – 5* Kampala Serena Hotel. Udało nam się wynegocjować świetne stawki z tą ekskluzywna kenijska siecią hotelarską. Recepcjonista do tego stopnia nie dowierzał, że pokój kosztował tylko tyle ile zapłaciliśmy, iż sfotografował na wszelki wypadek treść e-maila z potwierdzeniem rezerwacji. Zanim jednak weszliśmy do hotelu, musieliśmy przejść kontrolę bezpieczeństwa na bramkach wjazdowych, pod czujnym okiem strażników uzbrojonych w długą broń. Widok uzbrojonych mężczyzn, a często i kobiet, zawsze w długą broń automatyczna jest nieodłącznym elementem krajobrazu ugandyjskich miast. Trzeba do niego przywyknąć, mimo że czasami ma się wrażenie, że niektórzy z tych ludzi nigdy nie przeszliby europejskich testów psychologicznych. W Ugandzie oprócz wojska i policji, również ochroniarze noszą ostrą broń.
W hotelu trwała impreza, początkowo wyglądająca jak wesele. Później okazało się jednak, że to wybory miss.
Jeszcze będąc na lotnisku przesiadkowym w Doha umówiliśmy się ze Stevenem na wypad do Kampali. Czekał na nas o 17:00 w hotelu. Kilkugodzinny spacer zaczęliśmy od pomnika niepodległości, gdzie rozmawialiśmy na temat trudnej historii Ugandy – Miltona Obote, Idi Amina i obecnego prezydenta Museveniego. Ten pomnik to symbol Kampali przedstawiający matkę skrepowaną bandażami symbolizującymi pęta kolonializmu. Spętana matka unosi jednak w górę dziecko – nadzieję na nową przyszłość. Steve bardzo kontrolował słowa mówiąc o obecnym prezydencie. Powierzchowna narracja Ugandyjczyków jest pozytywna, ale kiedy zaczynasz drążyć temat, okazuje się, że szczególnie młodzi chcieliby zmiany rządzącego już 37 lat prezydenta. Kandydatów podobno jest wielu, ewidentnie jednak, tak jak Steve, boją się głośno o nich mówić.
Przebiegając jezdnie, tutaj nie istnieją przejścia dla pieszych, przed kołami szarżujących boka boka i taxi znaleźliśmy się na najstarszym w mieście targowisku. Działa ono codziennie od 6 rano do 20 wieczorem i pełne jest zmęczonych pracą i upałem sprzedawców. Jeszcze przed wejściem na targowisko nasz aparat fotograficzny zaczął wywoływać negatywne emocje sprzedawców. Bardzo nie lubią być fotografowani. Jedna z dziewczyn sprzedających owoce, zgodziła się na zrobienie zdjęć, ale w zamian chciała czekoladę, której w niemal trzydziestostopniowym upale, nie mieliśmy ze sobą. Pozostaje nam więc dopowiedzieć, że kobiety obierające zielone banany, nazywane platanami, smażące wszelkiej maści mięso i tilapie, handlujące smażoną szarańcza i larwami to widok codzienny tutaj. Wszędzie pełno też ulicznych kaznodziejów. Z Biblią w ręku odtwarzają niekończący się monolog religijnych wersetów, zupełnie nie zwracając uwagi na to, czy maja jakichkolwiek słuchaczy.
Jako jedyni biali w okolicy, wzbudzaliśmy bardzo żywe zainteresowanie. Oni byli tak samo nas ciekawi jak my ich. Wołali do nas „muzungu”, co w języku luganda oznaczało pierwotnie białych ludzi, którzy ciągle podróżują i są w ruchu, a obecnie mówią tak na wszystkich turystów.
Klucząc gwarnymi uliczkami, przebiegając przez ruchliwe drogi, mijając kolorowy tłum oraz pojedynczych uzbrojonych mężczyzn docieramy do hinduskiej świątyni. Diaspora hinduska, powróciła do Kampali po wygnaniu u schyłku lat siedemdziesiątych XX wieku, przez Idi Amina. Budynek świątyni jest dużo starszy i stoi w tym miejscu od XIX wieku. Wewnątrz jest trochę tak, jak w sklepie z zabawkami czy lunaparku – kolorowe, wyglądające jak z lakierowanego plastiku posągi bożków i zwierząt, centralnie umieszczona wielka figura krowy. Jakoś to wszystko współgra z klimatem stolicy Ugandy. Na koniec jeszcze obowiązkowy wpis w księdze gości i można ruszać dalej, na centralny dworzec autobusowy. Przyjdzie się nam przekonać wielokrotnie w trakcie tej podróży jak Ugandyjczycy kochają papierowe księgi gości.
Z dworcem w europejskim znaczeniu tego słowa, nie ma ten plac żadnego związku. Busy nazywane „Taxi”, jeżdżą w ramach publicznego transportu. Najlepiej oglądać to co się tam dzieje ze wzgórza. Potworny chaos, setki Taxi zaparkowanych wszędzie. Tubylcy dumnie nazywają to miejsce: zorganizowany chaos. W jakiś sposób każdy wie, gdzie i z kim jechać. W Ugandzie ruch jest lewostronny. W powolnym, acz nieustannym tempie, w sobie tylko znanym porządku, busy przemieszczają się po tym placu. Wszystko to działa w skomplikowanej harmonii i rytmie tętniącego życiem miasta. Widok jest fascynujący.
Potem wędrujemy przez dworzec autobusowy, niemal ocierając się o manewrujące w każdym możliwym kierunku pojazdy. Każde Taxi jest w białym kolorze z niebieskim paskiem poniżej szyby. Mimo, że licencje dopuszczają przewóz do 14 pasażerów, podróżuje tylu pasażerów, ilu się zmieści. Niemal każde Taxi, u góry przedniej szyby ma jakieś nośne hasło typu: „ONLY GOD”, „GOD WITH US” czy coś w tym rodzaju. Jedyne nad czym można się zastanawiać to, czy hasło jest w jakikolwiek sposób związane z umiejętnościami kierowcy lub kondycją pojazdu.
Idąc dalej docieramy do targowisk z odzieżą. Najpierw przechodzimy przez zadaszone stragany sprzedawców kolorowych tkanin afrykańskich, następnie kierujemy się w stronę sprzedawców odzieży pochodzącej z europejskich second handów, by dojść do nigdy niedokończonego stadionu, który stał się miejscowym targiem odzieży. Widok jak na dawnym stadionie X-lecia w Warszawie, tylko zamiast Wietnamczyków miejscowi sprzedawcy. I zewsząd nawoływania muzungu, czy też white. Przez cały wieczór nie spotkaliśmy innych turystów w centrum Kampali. Steve powiedział, że to dlatego, że wszyscy inni pojechali na safari.
Na koniec dnia, kolacja w hotelowej restauracji. Na naszej drodze przez miasto nie było zresztą żadnego miejsca, w którym można byłoby zjeść. Dodatkowo Steve spieszył się do domu, do którego miał około godziny szaleńczej jazdy na boda boda.
Ten spacer po Kampalii był dla nas bardzo ciekawym i nowym doświadczeniem. Kampala wydaje się miastem zupełnie nieskażonym turystami. Lokalni ludzie, są symaptyczni, ciągle uśmiechnięci, nastawieni na rozmowę i szukający kontaktu. To miasto jest pełne życia, energii, wymiany. Poruszanie się po nim oznacza zanurzenie się w jego klimacie, zetknięcie z atmosferą miast Afryki. Kampala to miasto kolorów, energii i sprzedawców, tętniące rytmem ich kultury.
AfricanFive.com Sp. z o. o.
NIP: 1182261266
REGON: 525184210
ul. Traugutta 14
05-870 Błonie
Polska
Phone: +48 790 628 385
Phone: +48 505 196 202
Email: africanfive.travel@gmail.com
Email: info@africanfive.com