Tego ranka budziliśmy się powoli po wczorajszych kilometrach pyłu i afrykańskiej drogi. Zmęczenie miało w sobie coś wyzwalającego – pozwalało delektować się ciszą i światłem wpadającym przez moskitierę. Postanowiliśmy dać ciału odpoczynek, zanim zanurzymy się w przygodę na kajakach.
Ten dzień należał do Zambezi, czwartej co do długości rzeki w całej Afryce, rozciągającej swoje 2,5 tysiąca kilometrów od Angoli, przez sześć krajów, aż do Oceanu Indyjskiego. Zambezi to żyła, która od zawsze karmiła miasta i wioski, była drogą handlu i legend, a dziś – szlakiem marzeń turystów szukających spotkania z dzikością.
Spływ na canoe po jej wodach elektryzował nas już od świtu. Pięć kajaków i niewielka łódź ratunkowa sunęły przy brzegu rzeki, która nieprzerwanie rodziła nowe historie. Uczucie niepokoju przeplatało się z adrenaliną – pod powierzchnią, na swoich terytoriach czaiły się hipopotamy, których populacja nad Zambezi przekracza dwieście tysięcy sztuk, oraz tysiące czujnych krokodyli nilowych. Mario, nasz przewodnik, jeszcze na brzegu raz po raz przypominał nam co zrobić, gdy łódź się wywróci i jak powinniśmy zareagować na atak hipopotama. Przez pierwsze minuty nasze ruchy były niepewne, dłonie ślizgały się po wiosłach, ale lęk szybko ustąpił miejsca fascynacji. Rytm Zambezi wciągał nas bez reszty.
Rzeka płynęła spokojnie z prędkością około pięciu kilometrów na godzinę, a my chcąc dogonić własne emocje – dokładaliśmy kolejne pięć. Według Garmina płynęliśmy ze średnią prędkością prawie dziesięciu kilometrów na godzinę. Piętnaście kilometrów w dół rzeki, przez świat wodnych potęg i cichych morderców czających się pod powierzchnią. To miejsce, w którym życie toczy się pod i nad lustrem wody.
Zambezi, dzięki sile i zmiennemu nurtowi, utrzymuje tutejszą faunę w nieprzewidywalnym napięciu, będąc jednocześnie magnesem dla miłośników raftingu i spływów kajakowych z całego świata.
Krokodyle leniwie leżały na brzegach, tylko oczy zdradzały ich czujność. Pod powierzchnią równie blisko byli ci, których nie sposób było dojrzeć. Mario co jakiś czas uderzał w łódź, wysyłając sygnał dla samotnych hipopotamów – przypomnienie, że ludzie płyną ich drogą. Tylko raz serca nam stanęły, bo niektóre canoe zaczęły zmierzać prosto w stronę ukrytego tuż pod wodą hipopotama. Mario wykazał się spokojem i doświadczeniem, a nam pozwolono na nowo uwierzyć w moc afrykańskiego przewodnika.
Późnym popołudniem zamieniliśmy canoe na łódź motorową i w innym tempie ruszyliśmy na safari. Nurt rzeki, który nie ustaje nawet na chwilę, niesie życie — daje wodę, ryby i sens istnienia dziesiątkom plemion. Rozbłysk słońca na tafli Zambezi oświetlał ogrom hipopotamów, których ruch sprawiał, że rzeka falowała z wdziękiem nieprzystającym do masywnych ciał. Słonie przechodziły w oddali, majestatyczne – jakby w zwolnionym tempie wpisane w prastary rytuał kontynentu. Krokodyle trwały w bezruchu, tworząc niemal niewidzialną straż, a bezkres ptactwa wzlatywał tam, gdzie nurt rzeki był spokojniejszy. Zachód słońca nad Zambezi to nie tyle widok, co przeżycie – rzeka stapia się z pomarańczą nieba, a każda fala jest jak przypływ dawnych opowieści.
Wieczorem szukaliśmy słów na opis wrażeń, ale pozostało tylko niedopowiedzenie, szczególny rodzaj wdzięczności za to, że choć na chwilę mogliśmy stać się częścią wielkiego spektaklu natury wpisanego w pejzaż tej niezwykłej rzeki. Zambezi już nie wypuści nas ze swojego nurtu.