W Galerii Zeinart (01.06.2024)

Galeria Zeinart to miejsce wyjątkowe. Właścicielką galerii jest Portugalka, która wystawia prace znanych artystów mauretańskich. Najważniejszy z nich to Mamadou Amiyoo Anne.

Read More

Na rybach i na wydmach (31.05.2024)

Po skromnym śniadaniu w Arkeiss ruszyliśmy na dalszą eksplorację Parku Narodowego Banc d’Arguin. Obraliśmy kierunek na rybacką wioskę Iwik. Tam mieliśmy wsiąść do tradycyjnej mauretańskiej pirogi i pożeglować w kierunku wyspy Tidra, gdzie znajdują się stanowiska lęgowe dużych ptaków rybożernych. Na wjeździe do tej osady leży wyeksponowany na piasku szkielet sporej wielkości wieloryba. Sama wieś Iwik wygląda natomiast przerażająco ubogo. Sklecone z byle czego chatki kołysały się na silnym wietrze. Matki z małymi dziećmi na rękach uciekały do tych domków przed ciekawskimi spojrzeniami obcych i przed obiektywami aparatów fotograficznych. Z uwagi na silny wiatr musieliśmy zaczekać na Ahmeda, właściciela łodzi, którą mieliśmy popłynąć, aby dowiedzieć się, czy żeglowanie przy takiej pogodzie będzie w ogóle możliwe. Po kilkunastu minutach, w towarzystwie biegnących dzieciaków, na wybrzeże przyjechał Ahmed. Prowadził lśniący nowością, niebieski, trzykołowy chiński skuter przeznaczony do przewozu towarów. Wszystkie metalowe elementy oraz siedzisko ciągle były zafoliowane, aby jak najdłużej utrzymać ten blask świeżości. Był to jedyny mechaniczny pojazd we wsi i Ahmed promieniał z dumy. Jak powiedział, ten skuter kosztował go ok 2,5 tys EURO. Po kurtuazyjnych oględzinach pojazdu wskoczyliśmy do łodzi i wypłynęliśmy w morze. Pirogą sterowali dwaj młodzi chłopcy, którzy z wielką wprawą zmieniali położenie żagla względem wiatru. Niestety wiało coraz bardziej i ze względów bezpieczeństwa musieliśmy zrezygnować z dopłynięcia na wyspę. Z oddali widzieliśmy tylko pojedyncze ptaki latające nad wysepką. Obiad mieliśmy zaplanowany w jakimś lokalnym „ośrodku wczasowym”. Składało się na niego kilkanaście malutkich niebieskich domków kampingowych, jeden domek będący restauracją i jeden pełniący rolę świetlicy. Spacerując brzegiem morza od przystani rybackiej do tego „ośrodka” byliśmy świadkami niezwykłego zjawiska. Setki, o ile nie tysiące fioletowych krabów, wyczuwając drgania piasku pod stopami ludzi, uciekało w kierunku oceanu. Kiedy się zatrzymywaliśmy wracały na piach, kiedy ruszaliśmy, ponownie biegły w kierunku wody. Takiej ilości krabów w jednym miejscu nie widziałem nigdy. Pod wieczór dotarliśmy do kolejnej wioski rybackiej – Nawamghar leżącej w pobliżu przylądka Ras Timinis na południowym krańcu Banc d;Arguin. Tam byliśmy świadkami niezwykłego spektaklu. Do brzegu podpłynęła wracająca z połowu piroga. Kilku rybaków przeładowywało ryby z łodzi na brzeg. Na brzegu wysypywali je z sieci na piach i jeden z mężczyzn sortował je według gatunków. Najwięcej było młodych rekinów. Jak się dowiedzieliśmy, tego dnia złowiono cztery gatunki rekinów, w tym kilka sztuk znanych, jako ryba-młot. Następnie ryby, dwukołowym powozem zaprzężonym w osiołka, przewożono do stojących dalej chat. Stamtąd zostaną przetransportowane na targi w większych miejscowościach jak Nawazibu i Nawakszut. Nasze ostatnie obozowisko namiotowe na trasie wyprawy rozbiliśmy na wysokich nadmorskich wydmach o nazwie Elmahariyat. Jak powiedział Bouh, jest to ulubione miejsce biwakowe pracowników amerykańskiej ambasady w Mauretanii. Sam niejednokrotnie pilotuje wycieczki z ambasady na tą właśnie wydmę. Przyjeżdżają tu wtedy wszyscy pracownicy z całymi rodzinami na jednodniowy piknik. Tego wieczora żegnaliśmy się z bezdrożami Mauretanii, przy wietrznej pogodzie. Był to zupełnie inny wieczór niż ten, kiedy zaczynaliśmy naszą przygodę. W odróżnieniu od pierwszego wieczora było chłodno, a w oddali szumiały fale Oceanu Atlantyckiego. A gdzieś w pobliskich krzakach czaiły się wilki pustynne, o czym mieliśmy dowiedzieć się następnego poranka. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

W cieniu tragedii (30.05.2024)

Po śniadaniu, które znowu zjedliśmy w restauracji Venezia wyruszyliśmy z Nawazibu do Parku Narodowego Banc d’Aguin. To olbrzymi nadmorski park liczący ponad 12 tys km2 powierzchni. Porównując go do Polski – ma powierzchnię województwa śląskiego. Wpisany jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, jako ważne miejsce lęgowe ptaków wędrownych. Mimo tego, że całe wybrzeże leży na terenie Parku Narodowego i ma status chroniony, usiane jest śmieciami. Są ich olbrzymie ilości. Lokalsi twierdzą, że to statki dalekomorskie wyrzucają śmieci wprost do wody. Fale spychają je na mauretańskie wybrzeże. Mając na uwadze, że na całej trasie przejechanej tego dnia nie spotkaliśmy żadnych osób ani samochodów, musi być to prawda. Mieszkańców jest tak mało, iż lokalnie nie ma kto śmiecić. Nasz końcowy przystanek znajdował się w Arkeiss na Cap Tafarit. Znajduje się tu duże obozowisko namiotowe, w którym mieliśmy spać. Obozowisko jest rozbite nad brzegiem oceanu. Ustawione są tu duże namioty o powierzchni ok. 10m2 każdy. Klepisko w środku namiotu wyłożone jest tradycyjnym dywanem, a do spania służą twarde sienniki. Konstrukcja namiotu zapewnia doskonałą ochronę przed silnym wiatrem wiejącym na wybrzeżu. Nasze przenośne namioty niebyły by w stanie zapewnić nam odpowiedniego schronienia w nocy. W obozowisku znajduje się też prosta lokalna „restauracja”, w której serwowane są przyrządzane na grillu pyszne ryby. Całym obozowiskiem zarządzał lokalny mężczyzna świetnie mówiący po rosyjsku, ponieważ studiował w Moskwie, jeszcze za czasów ZSRR. Na brzegu oceanu, kilkanaście metrów od namiotów cumowała biała lokalna piroga, długa na jakieś 4 m. Zaglądając przez burtę do środka można było zobaczyć pojedyncze ubrania, buty, dziecięce zabawki, śmieci. Jak się okazało jednak, ta łódź zdryfowała do Arkeiss kilka dni wcześniej i była pełna uchodźców. Po zapłaceniu sowitego myta przemytnikom, nielegalni imigranci zostali umieszczeni w łodzi, wywiezieni na pełne morze i mieli popłynąć w kierunku Wysp Kanaryjskich. Silny wiatr i fale zniosły łódź w przeciwnym kierunku i przybiła ona do wybrzeży Banc d’Aguin. Nie dowiedzieliśmy się ilu uchodźców było na łodzi. Wiemy tylko, że jedna osoba spośród nich zmarła, a jedna kobieta na łodzi urodziła dziecko. Wszyscy byli odwodnieni. Teraz są w ośrodku dla uchodźców w Nawazibu. Ta historia dopisuje kolejny rozdział do tragicznej sławy Cap Tafarit. W przeszłości było to miejsce, gdzie cierpienie było codziennością. Był to przylądek, na którym załadowywano na statki handlowe niewolników złapanych w krajach Sahelu. Tego dnia, obejrzeliśmy jeszcze zachód słońca z wysokich klifów Cap Tafarit i poszliśmy spać przytłoczeni mroczną współczesnością Arkeiss. Przyroda dopasowała się do naszego nastroju – przez całą noc bardzo mocno wiało, co potęgowało grozę tego miejsca.  Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Ekonomiczna stolica kraju (29.05.2024)

Około 8:00 żelazny pociąg zatrzymał się na przedmieściach Nouadhibou (pl. Nawazibu). Wszyscy przyjęliśmy to z ulgą i jak najszybciej opuściliśmy wagon. Po drodze widzieliśmy naszych kierowców jadących wzdłuż torów kolejowych. I rzeczywiście po kilku chwilach pakowaliśmy się już do samochodów. PO kilkunastu minutach wjechaliśmy do Nouadhibou. Jest to drugie, jeśli chodzi o liczbę mieszkańców kraju miasto (ok. 120 tys), ale jednocześnie najbogatsze. Zlokalizowane są tutaj największe zakłady przemysłowe, mają siedziby instytucje finansowe, prężnie działa rybołówstwo i handel wszystkim, co z morza jest wyławiane. Przejeżdżając przez centrum miasta było to widać. Ulice, domy, wszystko wyglądało lepiej, niż w Nouakchott. Z drugiej strony jest to również centrum nielegalnego przemytu imigrantów na Wyspy Kanaryjskie. Efekty tego przemytu mogliśmy zobaczy na własne oczy następnego dnia. Na odpoczynek i nocleg zatrzymaliśmy się w oberży w centrum miasta, tuż nieopodal mieściła się siedziba UNICEF i obóz dla nielegalnych imigrantów. Oberża była bardzo skromna, ale po kilku dniach mogliśmy znowu skorzystać z prysznica, zrobić drobne pranie i poleżeć na łóżkach. Po sjeście pojechaliśmy w kierunku południowego krańca Cap Blanc (inaczej cypel Ras Nawazibu). Przejeżdżając minęliśmy oczyszczone z wraków statków wschodnie wybrzeże tego cypla. Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej istniało tam największe cmentarzysko statków. Rząd Mauretanii sprzedał je niedawno Chińczykom, którzy bardzo sprawnie i szybko pozbyli się wraków. Zostały one pocięte i wywiezione. Na południowym krańcu przylądka Cap Blanc znajduje się latarnia morska, a rodzina Bouha prowadzi malutkie muzeum morskie. Przylądek ten jest również siedliskiem foki – mnichy śródziemnomorskiej. Tego dnia z powodu dużego wiatru fok na żywo nie zobaczyliśmy. Widzieliśmy je jedynie w muzeum. Wieczorem wróciliśmy do Nawazibu na spacer po mieście i kolację. W międzyczasie zanotowaliśmy jeszcze stłuczkę. Jakiś lokalny kierowca „wbił się” w tył samochodu Abdulaja. Kierowcy zostali przy samochodach czekając na policję, a my spacerkiem udaliśmy się przez miasto do włoskiej (!) restauracji, w której Bouh zaplanował nam kolację. Idąc prze miasto mijaliśmy wiele domów wyglądających na bogate i zadbane, przeszliśmy też obok lokalnego lotniska oddzielonego jedynie murem od głównej ulicy miasta. Z tego lotniska latają samoloty AirMauretania do Nouakchott oraz do stolicy Sahary Zachodniej – Dakhli. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że w mieście widzieliśmy kilka boisk piłkarskich, takich w stylu naszych „Orlików”. Wszystkie ze sztuczną trawą, zadbane i przyozdobione muralami gwiazd futbolu, głównie z Argentyny i Brazylii. Wieczór zakończyliśmy w restauracji Venezia. To restauracja, jak na mauretańskie warunki bardzo europejska. Lokal pełny był mieszkańców miasta, przyszli tutaj obejrzeć finał jednego z europejskich pucharów w piłce nożnej. Tego akurat dnia grał Olympiakos Pireus z Fiorentiną. Tej nocy pierwszy raz od wyjazdu na Saharę spaliśmy w łózkach. Musieliśmy odespać bezsenną noc z pociągu. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Odwołany pociąg (28.05.2024)

W nocy wiało chyba najmocniej od czasu wjechania na Saharę. Nasz namiot został owiany z każdej strony i rankiem wyglądał to tak jakby wokół niego wykopano fosę. Ale spało się wyśmienicie. Śniadanie zjedliśmy na stojąco, niemal w biegu, bo siła wiatru niewiele zmalała. Po spakowaniu obozowiska ruszyliśmy w kierunku monolitu Aisha. Jest to jeden z niższych monolitów, bo jego wysokość to „jedynie” 410 m.n.p.m., ale równocześnie jeden z ciekawszych. Z jednej strony granitowa skała ma podłużne pęknięcie, wyglądające z oddali jak żeński organ rozrodczy. Bouh, jako konserwatywny muzułmanin powiedział mi o tym co zobaczymy, zaznaczając, że wiara nie pozwala podzielić mu się takim spostrzeżeniem z kobietami z naszej grupy. Kilkanaście kolejnych minut poświęciliśmy na wspinaczkę do skalnego pęknięcia, żeby nacieszyć oczy widokiem na pustynię z góry, a następnie samochodami okrążyliśmy Aishę i znaleźliśmy się po jej drugiej stronie. Jest tam skupisko nowoczesnych rzeźb w kamieniu, wykonanych przez artystów z całego świata w 1999 roku, dla uczczenia Millenium. Rzeźby związane są z Mauretanią, pustynią i życiem ludzi na pustyni. Są tam również dzieła abstrakcyjne. Znaczną część z nich możecie obejrzeć na zdjęciach. Tego dnia nie spieszyliśmy się zbytnio, ponieważ w planie była podróż żelaznym pociągiem („the iron ore train”), do którego mieliśmy wsiąść dopiero późnym wieczorem. Jest to pociąg towarów pokonujący codziennie trasę liczącą 704 km między Zouerat a Nouadhibou. Długość pojedynczego składu może liczyć nawet 2,5 km czyniąc go najdłuższym pociągiem świata. Niemal cała linia kolejowa to jeden tor. Od czasu do czasu zbudowane są rozjazdy umożliwiające wymijanie się składów jadących w przeciwnych kierunkach. Tory zostały położone jeszcze za czasów kolonialnych w celu przewozu rudy żelaza z Zouerat do portu ad Oceanem Atlantyckim. Pozostało tak do dziś, ale pociąg jest jednak wykorzystywany również do przewozu pasażerów. W składzie jest jeden wagon pasażerski jadący jako ostatni. Większość lokalnych mieszkańców wskakuje jednak na wagony pełne rudy żelaza i podróżuje w ten sposób. Taki był również nasz plan. Niestety kilka dni wcześniej Bouh przekazał mi złe wieści – możliwość jazdy turystów na wagonach towarowych została czasowo zawieszona przez operatora pociągu, państwową firmę SNIM. Stało się tak dlatego, że pewien youtuber skakał pomiędzy wagonami jadącego pociągu, a następnie zamieścił nagranie ze swoimi wyczynami w Internecie. Ktoś ze SNIM zobaczył ten film i w ramach odpowiedzialności zbiorowej wprowadzono czasowy zakaz podróżowania na wagonach towarowych. Do końca mieliśmy nadzieję, że do dzisiejszego dnia zakaz zostanie zniesiony. Miało się to jednak okazać na stacji kolejowej w Tmeimichat. Do Tmeimichat dotarliśmy pod wieczór. Ziściły się jednak złe wieści i żandarmi poinformowali nas, że na wagony towarowe nie wsiądziemy. Żandarmi mieli dla nas dwie opcje: albo kontynuowanie jazdy samochodami, albo przejazd wagonem pasażerskim do Nouadhibou. Z uwagi na to, że wszyscy członkowie naszej grupy byli zawiedzeni, daliśmy im z Bouhem możliwość podjęcia decyzji, odradzając przejazd wagonem pasażerskim. Jak to bywa z grupami, wszyscy zagłosowali za jazdą w wagonie pasażerskim. Cała sytuacja była mocno podejrzana dla żandarmów, którzy spodziewali się, że będziemy próbowali wskoczyć na węglarki, dlatego postanowili nas pilnować przez następnych 7 godzin. Jak się okazało pociąg przyjechał dopiero około 2 w nocy i do tego czasu musieliśmy siedzieć pod ścianą posterunku policji w Tmeimichat. Udało nam się jedynie wyprosić zgodę na zakupy spożywcze w pobliskich sklepikach. W dwóch z nich półki uginały się pod półlitrowymi kartonami Mleka Łowickiego… Przejazd wagonem pasażerskim „The Iron Ore Train” okazał się kompletnym rozczarowaniem. Aby trochę ułatwić nam przejazd Bouh zapłacił bakszysz pracownikowi pociągu, który opróżnił dla nas jeden z przedziałów. Przedział pamiętał zapewne lata 60-te minionego wieku, a jednym jego wyposażeniem były dwie drewniane ławy do siedzenia i półki na bagaże. Toaleta w wagonie była niezdatna do użycia z uwagi na smród i brud panujący wewnątrz. Pociąg, jak to często bywa w Mauretanii, zatrzymał się na 30 min przed stacją końcową. Wszyscy pasażerowie wylegli na zewnątrz. Nikt nie wiedział, co się stało i kiedy ruszymy. Bouh zadzwonił po kierowców, którzy cały czas jechali wzdłuż torów, aby po nas przyjechali i uratowali nas z tego koszmarnego przejazdu. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

W tunelu (27.05.2024)

Po śniadaniu pojechaliśmy do centrum Ataru. Przede wszystkim po to, żeby uzupełnić zapasy wody, żywności i paliwa. Korzystając z okazji mieliśmy okazję pospacerować po lokalnym rynku. Rynek w Atarze to ubogie stragany rozstawione wzdłuż uliczek. Kupującymi są głównie lokalni mieszkańcy. Można tu nabyć wszelakie produkty żywnościowe, odzież, obuwie, garnki, etc.. Z żywności dominuje mięso. Mimo znacznej odległości od oceanu sprzedawane są nieprzebrane ilości świeżych ryb. Dostępna jest koźlina, a nawet szaszłyki z grillowanego mięsa wielbłądów. Zdecydowanie mniej jest płodów rolnych, a ich różnorodność jest niewielka. Są przywożone głównie z Maroko. W Mauretanii uprawy są możliwe jedynie w nielicznych oazach. Uprawia się tam głównie palmy daktylowe. Od czasu do czasu, po drodze zdarzało nam się mijać porzucone poletka, na których niegdyś sadzono arbuzy. Ale kiedy wyschły źródełka służące do nawadniania pól, mieszkańcy je porzucili. Jedynym dowodem na ich dawne istnienie są druciane ogrodzenia chroniące kiedyś uprawy przed wielbłądami. Po spacerze, pojechaliśmy w kierunku Choum. Po drodze zatrzymaliśmy się przy ruinach francuskiego fortu zbudowanego przez Xaviera Coppolaniego, który swoimi rządami w imieniu Francji, terroryzował kraj. Krwawe rządy Coppolaniego wykreowały mauretańskiego bohatera narodowego – Sidi Seghir Ould Moulay Zeina. W ustnych, przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieściach, przedstawiany jest jako siłacz, który po zabójstwie ukrył się w stadzie kóz i tak uciekł ścigającym go Francuzom. Coppolani zaś skonał w ramionach podobno swojego wieloletniego partnera – pisarza i żołnierza Roberta Randau. Choum to wieś rozlokowana wzdłuż torów żelaznego pociągu i dająca nazwę pobliskiemu tunelowi kolejowemu. Kiedy zatrzymaliśmy się na stacji kolejowej szybko osaczyła nas grupka miejscowych dzieciaków. Mnie szczególnie ujął jeden z nich, 3-4 letni malec. Kiedy jego towarzysze nękali naszą grupę prosząc o „cadeau”, co po francusku oznacza prezent, to on jako jedyny bardziej zainteresowany był oglądaniem nakręconych przeze mnie w Chinguetti filmów. Niestety na końcu w Choum spotkało nas widowisko, jakich często jestem świadkiem w biednych afrykańskich krajach. Z sympatii dla tego małego chłopaczka, który oglądał filmy, dałem mu czekoladowy batonik. On oczywiście pochwalił się zdobyczą całej reszcie dzieciaków i wywiązała się między nimi regularna bójka. Niestety nie mieliśmy więcej batoników. W taki sposób, niepomny wcześniejszych doświadczeń, zamanifestowałem europejską głupotę. Szczęśliwie, nie aż tak wielką jak ta francuska, związana z budową tunelu w Choum. Tunel zwany jest pomnikiem europejskiej głupoty w Afryce. Francuzi wykuli go w skałach kończąc budowę w 1962 roku, żeby linia kolejowa, którą transportowali rudę żelaza z Zouerat omijała ówczesne terytorium kolonii hiszpańskiej, dziś znane pod nazwą Sahary Zachodniej. Tunel ma 2km długości i działał niecałe 2 lata. A zbudowany został wielkim kosztem.  Niedługo później Mauretania uzyskała niepodległość, co więcej całą linia kolejowa znalazła się na jej terytorium bez potrzeby korzystania z tunelu. W obecnych czasach, w tunelu zatrzymują się na piknik takie grupy jak nasza. 27 maja zaplanowaliśmy nasz nocny biwak w okolicy monolitu Ben Amira. Aby tam dojechać przemierzaliśmy krętą drogę, wykorzystaną w programie Top Gear Jeremiego Clarksona. Jak powiedział Bouh to jedna z najbardziej niebezpiecznych dróg w kraju. Monolit Ben Amira to największy granitowy monolit na świecie. Spośród wszystkich monolitów, wielkością ustępuje jedynie monolitowi Uluru w Australii, który jest piaskowcem. Wysokość Ben Amira to 633 m.n.pm. Dopiero stojąc u jego podnóża można w pełni docenić te rozmiary. Drogę spod monolitu do miejsca wybranego na obozowisko spędziłem na tzw. „pace”. Razem z Bouhem wskoczyliśmy na otwarty bagażnik Toyotu Hilux i w ten sposób kontynuowaliśmy jazdę. Chociaż przez chwilę udało mi się poczuć tak jak, zwykle podróżujący w ten sposób, lokalsi. Zapowiadała się ciężka noc z uwagi na szalejący wiatr. Intuicyjnie wybrałem na miejsce rozbicia mojego i Moniki namiotu szczyt kilkumetrowej wydmy. Podobnie zrobił Waldek. I tej nocy tylko nasze namioty oparły się powiewom wiatru. Pozostałe, rozstawione poniżej wydmy, były w nocy zdmuchiwane przez silny wiatr. Dodatkowo późno w nocy przy namiotach mieliśmy niespodziewanych gości. Obudziły mnie jakieś hałasy na zewnątrz. Kiedy wyjrzałem przez okienko zobaczyłam dwa stworzenia podobne do lisa. Nieopatrznie spłoszyłem je światłem latarki, którą zapaliłem, aby im się przyjrzeć. Jak się okazało, widział je w nocy również Bouh. Były to fenki, tzw. liski pustynne. Dobrze zapamiętałem zdjęcie tego zwierzęcia z podręczników do biologii, jeszcze z czasów szkoły podstawowej. Nigdy nie przypuszczałem, iż kiedyś będę spał w namiocie, wokół którego będą one biegały. To była niesamowita nocna niespodzianka. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

W mieście naukowców (26.05.2024)

Poranek zaczęliśmy w Ouadan (pol. Wadan). Do tego miasta wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO mieliśmy blisko, gdyż poprzedni wieczór zakończyliśmy w obozowisku, z którego widać było światła miasta. W Wadan, podobnie jak w Tiszit i Szynkicie, również znajdują się biblioteki przechowujące bezcenne starodruki. Obecnie jednak wszystkie są niedostępne dla turystów. Nasz spacer po starym mieście zaczęliśmy na ulicy 40 Naukowców. W średniowieczu w Wadan nauka stała na bardzo wysokim poziomie i stąd jest ono potocznie zwane miastem naukowców. El Hadj Tweyer El Jenne uważany jest za najbardziej znamienitego z nich. Po śmierci został uhonorowany poprzez pochówek na terenie swojego własnego domu. Jego grób można obecnie zobaczyć wyłącznie przez szpary w drzwiach do tej posesji. Spacerując ulicami starego miasta mija się domy czterech jego założycieli – El Hadj Ethmane, El Hadj Yacoub, El Hadj Ali, El Hadj Abdoul Rahmane. Te domy oraz labirynt-pułapka są największymi skarbami z dawanych czasów. Istnienie Wadan podobnie jak każdego pustynnego miasta zależało od dostępności wody, która była i jest do tej pory najcenniejszym ze skarbów. Nie odmawia się kubka wody spragnionemu wędrowcowi, ale strzeże się jej zasobów przed wrogami. W obecnej Mauretanii nie sprzedaje się wody. Nawet woda butelkowana jest dostępna za darmo, a płaci się tylko za butelkę. Dawny Wadan dysponował tylko jedną studnią, do której dostępu bronił labirynt-pułapka. Labirynt zaczynał się na dziedzińcu otoczonym murem z siedmioma bramami. Jednak tylko jedna brama prowadziła w kierunku ujęcia wody. Każda z pozostałych sześciu bram prowadziła wąską otoczoną murami ścieżką poza miasto. Po wybraniu dobrej bramy trafiało się na identyczny dziedziniec, znowu otoczony murem, w którym wykuto siedem bram. Historia się powtarzała. Tym razem jednak jedna z bram prowadziła wprost do głębokiej na 15 m studni, a pozostałe poza miasto. Ulica 40 Naukowców kończy się malutkim placem. Na tym placu kilku sprzedawców rozłożyło swoje stoiska gdziekolwiek popadło – na kamieniach i bezpośrednio na piasku. Można było kupić wszystko, co tylko sprzedawcy mieli do zaoferowania: tkaniny mehlfa, breloczki, tradycyjne gry planszowe, kamienie ze Struktury Richata, prostą biżuterię. Po wyjeździe z Wadan skierowaliśmy się na płaskowyż Adraru, do miejsc gdzie znajdują się malowidła naskalne sprzed 6-8 tys. lat. Jak niemal wszystkie artefakty historyczne w Mauretanii, zostały odkryte przez darzonego tu wielką atencją Theodore Monoda. Ten Francuz to jeden z niewielu światowej sławy naukowców, który interesował się Mauretanią i prowadził tutaj wieloletnie badania. Archeologicznie jest to ciągle kraj nieodkryty, a wiele z rytów naskalnych niszczeje i blaknie bez odpowiedniej konserwacji na silnym słońcu. Pod wieczór pojechaliśmy do Atar, chyba najważniejszego węzła turystycznego w kraju. Na przedmieściach miasta znajomi Bouha prowadzą niewielką oberżę. Korzystając z gościnności gospodarzy raczyliśmy się napojem z hibiskusa i mogliśmy się wykąpać. Obozowisko rozbiliśmy na przedmieściach Ataru, ale zasypialiśmy z niepewnością, co przyniesie następny dzień. Okazało się, że infekcja, która męczyła Abdulaja była na tyle zaraźliwa, że tym razem rozchorował się Tayeb. Nauczeni doświadczeniami z poprzednich dni natychmiast odesłaliśmy Tayeba do placówki medycznej w Atar. Tayeb, podobnie jak wcześniej jego kolega, miał otrzymać tajemniczy „recovery shot” i wrócić następnego rana w pełni sił. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

U rodziny Tayeba (25.05.2024)

Rano zmienili się nasi przewodnicy. Boubakar został zastąpiony przez powracającego z Senegalu Bouha, z którym mieliśmy podróżować już do samego końca naszej wyprawy. Po pożegnaniu Boubakara opuściliśmy obozowisko pod Chinguetti i pojechaliśmy w stronę Ouadanu (spolszczone Wadan), kolejnego miasta wpisanego na listę dziedzictwa UNESCO. Po drodze zatrzymaliśmy się na herbatę i chwilę pogawędki z mieszkańcami niewielkiej oazy Tenewcheret. Była to znana Bouhowi rodzina, która mieszka przy jedynym w okolicy ujęciu wody i opiekuje się nim. W skromnej chacie zostaliśmy poczęstowani tradycyjnie zaparzaną zieloną herbatą z miętą i świeżymi bagietkami. Wszyscy lokalsi popijali z kolei sfermentowane kozie mleko. Co jakiś czas do chaty zaglądali kolejni, będący w drodze spragnieni Beduini, bo na pustyni nie odmawia się wody i poczęstunku nikomu. W Wadanie czekała na nas najlepsza z możliwych niespodzianek – na obiad zatrzymaliśmy się u rodziny Tayeba, co dawało możliwość bliższego zaznajomienia się z lokalną kulturą. Domostwo Tayeba składało się z kilku połączonych ze sobą budynków, w których mieszkała dość liczna rodzina – matka, siostry i bracia naszego kierowcy. Tayeb jest rozwiedziony i mieszka ze swoją rodziną. W oczekiwaniu na obiad, siostry Tayeba zaproponowały Monice, że ozdobią jej dłonie henną wykonywaną w lokalny sposób. Jak się okazało był to bardzo czasochłonny proces. Kobiety najpierw nałożyły jej na dłonie szablony z plastra ciętego żyletką bezpośrednio na dłoniach Moniki, a potem hennę. Na koniec wszystko szczelnie zafoliowały. Folia została zdjęta kilka godzin później, przez Beduinkę sprzedającą pamiątki w okolicach Struktury Richata. W mauretańskiej tradycji kobiety pokrywają dłonie wzorami z henny dla swoich mężów i tylko oni mogą oglądać te rysunki. Taka forma zdobienia ciała traktowana jest jako ogromny dar kobiety dla mężczyzny. Wszystkie panny młode zdobią tak dłonie. Mąż powinien w podziękowaniu dać żonie prezent. W tym samym czasie, postanowiłem porozmawiać z Bouhem na moje ulubione tematy polityczne. Była ku temu szczególna okazja, ponieważ zbliżał się termin wyborów prezydenckich. W trakcie tej rozmowy, najbardziej abstrakcyjne pytanie dla Bouha dotyczyło partii politycznych. Bouh nie mógł zrozumieć sensu tego pytania i nie wiedział jak na nie odpowiedzieć. Było to dla mnie dziwne, bo oficjalnie w Mauretanii istnieją 2-3 partie polityczne. W praktyce, jak powiedział nasz przewodnik, cały system polityczny koncentruje się wokół charyzmatycznych jednostek. To prezydent jest głową państwa i w praktyce sprawuje pełną władzą. Dlatego kandydaci na ten urząd, na około 15 dni przed wyborami rozpoczynają cykl spotkań z poszczególnymi plemionami zabiegając o ich poparcie. Wybory są tajne i równe, ale oczywiście przewagę mają kandydaci popierani przez armię. Prawa wyborcze przysługują również kobietom, teoretycznie i one mogą kandydować na ten urząd. Na obiad zjedliśmy potrawę zwaną przez kierowców „ksar z Wadanu”. W żadnych źródłach internetowych nie udało mi się potwierdzić istnienia tej nazwy. Był to ryż z ziemniakami i krojoną papryką podawany w dość rzadkim sosie z kawałkami chlebków w stylu pity. Po obiedzie wyruszyliśmy w kierunku Struktury Richata, położonej około 50 km od Wadanu. Struktura Richata zwana jest „Okiem Sahary” i jest widoczna z kosmosu. Tworzy ją kilka pierścieni geologicznych o nieznanym pochodzeniu. Naukowcy prześcigają się w wymyślaniu kolejnych teorii wyjaśniających jej genezę. Chyba najciekawszą hipotezą jest uznawanie „Oka Sahary” za pozostałość mitycznej Atlantydy. Wieczór i noc spędziliśmy na biwaku położonym poza murami Wadanu. Z naszego obozowiska świetnie widać było światła tego „miasta naukowców”, które mieliśmy zwiedzić następnego dnia. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Chinguetti (24.05.2024)

Z samego rana wjechaliśmy do Chinguetti i udaliśmy się prosto do miejscowej biblioteki Al Ahmed Mahmoud. Jest to jedna z kilku miejscowych bibliotek, które były głównym powodem wpisania Chinguetti (po polski Szynkit) na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Szynkit był dawniej stolicą Mauretanii i wtedy terytorium to nosiło nazwę państwa Chinguetti. Dopiero w 1899 roku Francuzi nadali swojej kolonii nazwę Mauretania. Dodatkowo warto wspomnieć, że w czasach przedkolonialnych Chinguetti było siódmym najważniejszym miastem na szlaku pielgrzymkowym do Mekki. Biblioteką Al Ahmed Mahmoud powstała w XVII wieku cały czas opiekuje się jedna rodzina. Jej głową jest obecnie Mohammed Habbot, którego poznaliśmy osobiście i który opowiadał nam tego dnia o zbiorach bibliotecznych. Najstarszy w zbiorach jest XIII wieczny egzemplarz Koranu, za który swego czasu pewien amerykański turysta oferował panu Habbot ok. 3 miliony dolarów i dom w Miami. Szczęśliwie właściciel biblioteki nie skorzystał tej propozycji i stara księga dalej znajduje się w Mauretanii. Rozmawialiśmy również o historii kraju i miejscowych zwyczajach. Dużo czasu poświęciliśmy tzw. „force feeding”, czyli przymusowemu karmieniu małych dziewczynek słodzonym mlekiem wielbłądzim, aby przytyły i stały się kobietami o obfitych kształtach. Historycznie istnieją cztery powody przekarmiania dziewczynek. Po pierwsze, takie kobiety uznawane są za piękne, po drugie jest to objaw bogactwa rodziny, po trzecie uważana się je za silne i płodne. Najważniejszy jest chyba jednak czwarty, bardzo praktyczny powód – otyłą kobietę ciężko porwać na wielbłądzie do innego plemienia. Jeśli dziewczynka odmawia spożywania wielbłądziego mleka, ojciec ma prawo, przy użyciu specjalnego drewnianego narzędzia, boleśnie szczypać ją po rękach, aby wymusić posłuszeństwo. Po wizycie w bibliotece pospacerowaliśmy wąskimi, piaszczystymi uliczkami miasta. Wzdłuż uliczek znajdowały się stopniowo pochłaniane przez pustynię mury opuszczonych domostw tzw. starej części Chinguetti. Nad starym miastem ciągle góruje wieża meczetu – symbol miasta, który możemy zobaczyć na większości zdjęć z Mauretanii. Niestety również do tego meczetu nie można było nam wejść. Zupełnie inna jest, nowa, obecnie zamieszkana część miasta. Dominują w niej ubogie, ale jak na panujące tu warunki, zadbane budynki. Od czasu do czasu można dostrzec prawdziwą rezydencję, często zdobioną np. granitowymi fasadami. W porze lunchu czekała na nas niespodzianka. Udaliśmy się do pięknego, porośniętego przez palmy ogrodu, gdzie znajdował się mały okrągły „basen”. Kierowcy napełniali go wodą przez dłuższy czas. Myślałem, że ten basen to rodzaj zbiornika retencyjnego, z którego nawadniane są drzewa i korzystając z gościny w ogrodzie wyświadczamy przysługę właścicielowi. Jak się jednak okazało, był to zbiornik kąpielowy. Po obiedzie mogliśmy wszyscy zanurzyć się w tym mini basenie po szyje i schłodzić rozgrzane ciała. Nic chyba tak nie relaksuje na Saharze, jak możliwość skorzystania z kąpieli przez dwa dni z rzędu. Wieczorem tuż przed zachodem słońca udaliśmy się na wielkie wydmy. Wydmy te pochłonęły przed laty najstarszą część Chinguetti. Jedyną pozostałością po niej był minaret starego meczetu. Zachód słońca obejrzeliśmy w towarzystwie dwóch Amerykanów, pierwszych turystów, z którymi zamieniliśmy kilka słów pośród piasków Sahary. Było to fajne spotkanie, miło jest wymienić się poglądami na temat eksplorowanego kraju z kimś, kto ma zupełnie inną perspektywę i spojrzenie. Tego dnia, jak we wszystkich poprzednich, spaliśmy na Saharze. Wszyscy już do tego przywykli i to polubili. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

W kurorcie (23.05.2024)

Abdulaj wrócił w nocy ze szpitala. Spał trochę dłużej niż inni, ale po obudzeniu stwierdził, że jest zdrowy i gotowy do drogi. Wyglądał rzeczywiście zdecydowanie lepiej. Było to ważne, bo mieliśmy do przejechania ponad 300 km. Wyruszyliśmy w kierunku oazy Timinit, gdzie wczorajszej nocy zaplanowany był nocleg. W trakcie pierwszego postoju, przy przydrożnej studni, z której nabieraliśmy wodę nieopatrznie nagrałem na kamerę przejeżdżający samochód żandarmerii. W Mauretanii surowo zabronione jest filmowanie lub robienie zdjęć żołnierzom, policjantom, obiektom wojskowym oraz innym o znaczeniu strategicznym. Żandarm prowadzący wysłużoną Toyotę Land Cruiser natychmiast się zatrzymał i zaczął przeglądać filmy zapisane na kamerze i na aparacie, którym Monika robiła zdjęcia. Szczęśliwie zadowolił się wykasowaniem kilku ostatnich zdjęć, bo baliśmy się, że zabierze nam całą kartę pamięci. Kiedy przyglądałem się zasobom obronnym tego kraju miałem nieodparte wrażenie, że zakaz ten wprowadzono włąśnie po to, żeby nie obnażyć jego oczywistej słabości w tym zakresie. Kolejny przystanek był w wygladającej na opuszczoną osadzie ‘Ain ec Cefre. Beduini tam żyjący powędrowali ze swoimi karawanmi w nieznanym kierunku. Wrócą za parę tygodni, a nawet miesięcy. Zostały po nich opuszczone domostwa i inne budynki, takie jak ośrodek zdrowia. Wszystko otwarte, niezabezpieczone. Było to dla nas trochę szokujące, ale jak powiedzieli nam lokalni przewodnicy, prawdziwi muzułmanie nie ruszą cudzej własności. W biednym kraju, z ograniczonym dostępem do wszelkich zasobów, a nawet miejsc gdzie można łatwo kupić potrzebne produkty lub przedmioty takie podejście zapewnia bezpieczeczną egzystencję plemionom wędrujących nomadów. Droga w kierunku oazy Timinit, a potem dalej w kierunku oazy Terjit prowadziła przez zróżnicowane krajobrazy. Góry, piaskowe wydmy i zielone oazy. Taki był Timinit, widoczny z daleka, jako zielony pas zanużony wśród piaszczystych diun. W porze obiadowej, pierwszy raz od dłuższego czasu, kierowcy mogli spokojnie odpocząć. Zatrzymaliśmy się w oberży „Pustynna Karawana”, gdzie zjedliśmy prosty lunch i wzięliśmy prysznic w cywilizowanych warunkach. Po lunchu czekał nas krótki odpoczynek w lokalnym kurorcie – oazie Terjit. Terjit to niezwykłe miejsce w prowincji Adrar. To zielony, porośnięty przez palmy wąwóz, którego trudno spodziewać się w głębi Sahary. Wąwóz przecięty jest przez wąski strumyk wypływający z niewielkiego jeziorka służącego miejscowym, przyjeżdżającym nawet z Ataru, za naturalny basen. Od czasu do czasu pojawiają sie tam również podróżnicy. Pierwszy raz od wjazdu do Mauretanii spotkaliśmy tam turystów. Noc kończącą ten długi dzień spędziliśmy w obozowisku rozbitym na dnie krateru powstałego po upadku meteorytu. Przed północą odwiedziła nas jeszcze grupa Beduinów, którzy próbowali pokazać nam trochę lokalnego folkloru i sprzedać swoje rękodzieło. Wspólny taniec w lokalnych szatach, przy akompaniamencie bębnów zrobionych z kanistrów po benzynie, z pewnością zostanie w pamięci z wydarzeń całego dnia. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Ciężki dzień zakończony w Rachid (22.05.2024)

Po wczorajszej awarii samochodu nie było śladu. Naprawa wykonana przez Tayeba i Abdulaja była na tyle skutreczna, że samochód pozostał sprawny do końca wyjazdu. Droga powrotna do Tidjikija zajęła nam kilka godzin. Przejazd był dość monotonny i powolny. Głównie dlatego, że wczorajszy wysiłek fizyczny i stres bardzo mocno odbił się na zdrowiu Abdulaja. Kierowca w ciągu przejazdu doTidjikija czuł się coraz gorzej, momentami ogarniała go duża senność. Siedząc w samochodzie razem z nim pilnowaliśmy aby nie zasnął. Było dla nas wszystkich jasne, iż w tym stanie nie może on kontynuować jazdy. W Tidjikija zatrzymaliśmy sie w porze obiadowej. Zaparkowaliśmy pod jednym z nielicznych drzew, przeganiając stado wielbłądów. W trakcie przygotowywania obiadu kierowcy podjęli decyzję o tym, że Abdulaj musi iść do lokalnego szpitala. Tayeb odwiózł go tam, a wracając przywiózł mężczyznę, który miał chwilowo zastępować Abdulaja. Abdulaj w szpitalu miał otrzymać jakiś tajemniczy „recovery shot” w formie kroplówki, po którym powinien poczuć się lepiej i wrócić do nas następnego dnia. Późnym popołudniem opuściliśmy Tidjikija i pojechaliśmyw kierunku urokilwego miasteczka Rachid położonego około 40 km dalej. Na obrzeżach Rachid mieliśmy spędzić noc w oczekiwaniu na Abdulaja. Po zarejestrowaniu pobytu na check point, na rogatkach miasta zostawiliśmy samochody w miejscu, które wybraliśmy na obozowisko i poszliśmy na spacer. Od samego początku nasza grupka wzbudzała ciekawość lokalnych miszkańców, głównie dzieci. Kilkunastu chłopców towarzyszyło nam od miejsca w którym zostawiliśmy samochody. Chłopcy próbowali uczyć nas arabskich słów, a w końcu również szahady, której wypowiedzenie uczyniłoby z nas muzułmanaów. Całe życie w Raschid toczy się na jednej, głównej ulicy. Stoją przy niej sklepiki, szkoły i meczety. Szliśmy tamtędy, a za nami gromadka ciekawskich dzieci. Co chwilę dołączały kolejne – chłopcy i dziewczęta. Dorośli przyglądali się z oddali, ale z zaciekawieniem. Jedynym niechętnym temu widowisku mieszkańcem był nauczyciel ze szkoły koranicznej. Co chwilę strofował dzieciaki i jak zrozumieliśmy zakazywał im kontaktu z nami. W końcu, w jednym ze sklepików Monika postanowiła kupić szatę noszoną przez miejscowe kobiety. Strój ten nazywa się melefa i mimo swojej prostoty wymaga niemałej wprawy w zakładaniu. Można powiedzieć, że całe miasteczko z rozbawieniem, ale i ciekawością obserwowało jak sprzedawczyni owijała w ten materiał najpierw Monikę, a potem jeszcze Gosię, która dołączyła. Kiedy Monika wyszła ze sklepiku wystrojona w melefę wzbudziło to niemały zachwyt dziewczynek i kobiet, ale też ociepliło relacje między nami a miejscowymi. Był to dla nich oczywisty sygnał akceptacji dla kultury i tradycji, w której żyją. Do obozowiska wracaliśmy w asyście chłopców, dziewczynki gdzieś po drodze wykruszyły się i wróciły do domów. W obozowisku czekała już na nas kolacja – grillowana koźlina i sałatka z cebuli. Ten trudny dzień zakończył się z jednej strony masą pozytywnych emocji, z drugiej obawami o stan zdrowia Abdulaja. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Inne oblicza kraju (21.05.2024)

Wczesnym rankiem spakowaliśmy nasze obozowisko i pojechaliśmy z powrotem do Tichitt. Jeszcze wczoraj udało nam się dogadać z miejscowymi żandarmami i pojechaliśmy wykąpać się na posterunku policji. „Kąpaliśmy się” w malutkim pomieszczeniu, wyłożonym potłuczoną terakotą, z niewielkim otworem w ziemi, który normalnie służył za toaletę. Nie było oczywiście bieżącej wody – kąpiel polegała na polewaniu ciała wodą z wiadra. Wodą, która po jej konsystencji sądząc stała w kanistrach już kilka dni. Mimo to możliwość ogolenia się i umycia sprawiła nam wiele przyjemności. Korzystając z gościnności żandarmów, zjedliśmy na posterunku śniadanie i naładowaliśmy nasze telefony oraz power banki. Z posterunku żandarmerii wyruszyliśmy w kierunku północnym i po około 50 km dojechaliśmy do miejscowości Akrejit. Akrejit dzieli się na dwie części – nową, która zamieszkiwana jest przez tubylców, oraz na ruiny starego miasta położone na pobliskim wzgórzu. W nowej części Akrejit byliśmy niemałą atrakcją, przyszli nas obejrzeć chyba wszyscy mieszkańcy tego miasteczka. Zadziwiające, że mimo temperatury powietrza sięgającej 40 stopni Celsjusza część kobiet i dziewcząt ubrana była w wełniane rękawiczki. Jak się okazało, ta część ubioru uznawana jest za szczególnie elegancką. Po trwającym kilkanaście minut spotkaniu z mieszkańcami ruszyliśmy, w towarzystwie jednego z nich w kierunku ruin starego miasta. Wstępu na wzgórze strzegła tablica opatrzona arabskimi i francuskimi napisami, która informowała, iż znaleźliśmy się w miejscu szczególnie ważnym, gdzie kultura sprzed 4000 lat wita się z codziennością. Wspinaczka na wzgórze w palącym słońcu trwała kilkanaście minut. Po wejściu na nie zobaczyliśmy ruiny starożytnych domów, a kawałek dalej na skałach znajdowały się prehistoryczne malowidła. Na ścianach znajdowały się głównie rysunki przedstawiające wielbłądy, bydło i postacie ludzi. Miejsce to dla zachodniej cywilizacji, jak chyba wszystko inne w tym kraju, odkrył francuski badacz Theodore Monod. Po zejściu ze wzgórza zostaliśmy zaproszeni do miejscowego domostwa na odpoczynek i obiad. Dom składał się z dwóch izb i był zbudowany z kamienia. Każda z izb miała osobne wejście oraz wąskie zakratowane okienka. Klepisko wyłożone było dywanem. Sjesta zaczęła się tradycyjną ceremonią parzenia zielonej herbaty. Parzenie herbaty w Mauretanii zawsze wygląda bardzo podobnie. Nasi kierowcy robili to w trakcie każdego postoju, można powiedzieć, że każdą wolna chwilę wykorzystywali, aby przygotować ten napój. Ceremonia jest na tyle ciekawa, że warto ją opisać. Zaczyna się od zaparzenia zielonej herbaty w malutkim czajniczku, którą następnie nalewa się ze sporej wysokości do szklaneczek i z powrotem do dzbanka. Powtarza się to kilka razy. Na koniec dodaje się do dzbanka z herbatą miętę i cukier i cały ceremoniał znowu powtarza. Tak przygotowaną herbatę pije się w niewielkich ilościach, w malutkich szklaneczkach wyglądem przypominających nasze kieliszki. Po obiedzie, na który dostaliśmy koźlinę z ziemniakami i bagietką ruszyliśmy w kierunku kopalni soli. W rzeczywistości było to raczej miejsce wydobycia, gdzie wielkie połacie piasku pokryte były spękaną solą. Pracujący tam ludzie na kolanach pakowali sól do pięćdziesięciokilogramowych worków. Widok mężczyzn o czerwonych, przekrwionych oczach, których twarze pokryte były białym popiołem był przerażająco smutny. W tym czasie inni robotnicy skrupulatnie ważyli worki i układali je na ciężarówce – starym Mercedesie. Dowiedzieliśmy się, że pozyskiwana w ten sposób sól nie jest przeznaczona dla ludzi. Miesza się ją z wodą i poi wielbłądy oraz kozy. To podobno bardzo wzmacnia żywotność tych zwierząt. Późnym popołudniem ruszyliśmy w kierunku Tidjikja. W tym mieście krzyżuje się droga z Tichitt, z drogą do Terjit, który był naszym następnym celem. Mniej więcej 100 km przed Tidjikja, a więc w odległości ponad 2 godzin jazdy, z białej Toyoty prowadzonej przez Tayeba wydobyły się kłęby dymu. Zepsuł się nam jeden z samochodów i z boku awaria wyglądała na poważną. Nie mogliśmy jechać dalej, dlatego w tym miejscu wyznaczonym przez ślepy los zaczęliśmy rozbijać obóz. W międzyczasie kierowcy gotowali kolację równocześnie próbując naprawiać samochód. Z niemałym zainteresowaniem kibicowaliśmy ich wysiłkom, szczególnie kiedy przy świetle latarek i telefonów komórkowych rozkręcali mechanizm wtryskowy samochodu, czyścili go, a potem skręcali. Do północy, niemałym wysiłkiem Tayeba i Abdulaja samochód został naprawiony. Jak się okazało następnego dnia, kosztowało to szczególnie dużo sił wcześniej już przeziębionego Abdulaja, który trafił do szpitala. Ale to opowieść na następny odcinek. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Droga przez pustynię do Tichitt (20.05.2024)

Ranek, 20 maja był zupełnie inny od poprzednich. Już w nocy budziły nas silne podmuchy wiatru, natomiast przed świtem, zaczęła nadciągać burza piaskowa. Nad powierzchnią ziemi wiatr unosił tabuny piasku, a namioty pozostawały przytwierdzone do podłoża wyłącznie dzięki znajdującym się w środku plecakom i materacom. Inaczej odleciałyby gdzieś w nieznane. Tego poranka śniadanie zjedliśmy bardzo szybko i w pośpiechu spakowaliśmy samochody. Podmuchy wiatru i to jak bardzo przeszkadzały on w zwijaniu obozowiska świetnie widać na filmie, do którego link znajduje się w pierwszym komentarzu pod postem. Jechaliśmy przez pustynię, której krajobraz zmieniał się co kilka kilometrów. Raz były to olbrzymie nagie połacie piasku, innym razem gdzieniegdzie pojawiały się kępki twardej trawy, później jakby znikąd wyrastały góry. Nigdy nie było wiadomo co za chwilę pojawi się na horyzoncie. Zresztą dokładnie tak samo było z działaniem sieci telefonicznej w Mauretanii – zasięg 4G czasami bywał pośrodku pustyni, a z kolei w miastach łączności mogło nie być wcale. Tak jak zwykle, około południa zatrzymaliśmy się na lunch i odpoczynek. Tym razem postój miał miejsce w specjalnym miejscu. Były to dwa obszerne, odsłonięte po bokach namioty. Taka konstrukcja zapewniała z jednej strony swobodną cyrkulację powietrza, a z drugiej znaczną ilość cienia. Można było spokojnie przygotować posiłek i odpocząć. Podobnie jak wczoraj, wieści o naszym postoju szybko rozeszły się po bezludnej okolicy i w trakcie sjesty do obozowiska zawitał samotny Beduin z synem. Po przybyciu rozłożył kramik głównie z kamieniami i fragmentami rozmaitych skał. Kiedy wsiadaliśmy do samochodów, Beduin zauważył mój tatuaż na ręce. Najpierw dokładnie go obejrzał, a potem zaczął zanosić się śmiechem. Oczywiście nie komunikował się żadnym języku poza arabskim, dlatego jedynie po gestach można było zrozumieć o co mu chodzi. Śmiejąc się, wykonywał ruchy dłonią obrazujące nacinanie skóry szybkimi, długimi cięciami. Zrozumiałem, że śmiał się ze mnie i mojego „samookaleczenia”, które wytworzyło taki obraz na skórze. Kiedy odjeżdżaliśmy dalej zanosił się śmiechem pokazując na mnie. Ewidentnie „zrobiliśmy mu dzień”. Jadąc dalej w kierunku Tichitt spotkaliśmy karawanę kilkudziesięciu wielbłądów, które gęsiego wędrowały w tylko sobie znanym kierunku. W ich pobliżu nie było żadnego Beduina, który by je pilnował. Prawdopodobnie były to dzikie wielbłądy. W Mauretanii około 20% wielbłądów występujących na pustyni to zwierzęta dziko żyjące. Pozostałe należą do plemion koczowniczych. Pisząc o wielbłądach trzeba wspomnieć, że zwierzęta te potrafią przeżyć bez wody nawet około miesiąca korzystając z zasobów zgromadzonych w organizmie, a także z wody występującej w trawach czy paszy, którą się żywią. Do Tichitt dojechaliśmy późnym popołudniem. Przedmieścia to tzw. nowe miasto, czyli budynki powstałe niedawno. Z zewnątrz nie różnią się one jednak od domów zbudowanych na wzgórzu i tworzących stary Tichitt. Wszystkie budynki i stare, i nowe toczą taką samą walkę o przetrwanie z piaskami pustyni. Walkę, która odciska trwałe blizny na ścianach domów oraz na ulicach miasta. W Tichitt najpierw skierowaliśmy się do budynku żandarmerii, żeby zarejestrować nasz przyjazd. Byliśmy pierwszą zagraniczną grupą, która odwiedziła to miasto od 23 stycznia 2024. Ostatnią grupą przed nami byli Hiszpanie. Przy posterunku policji nasze samochody otoczone zostały przez ciekawskie dzieciaki, następnie pojawiać zaczęli się zaintrygowani dorośli. Otoczeni gromadą dzieci, ruszyliśmy spacerem w kierunku głównej atrakcji miasta, czyli biblioteki przechowującej dawne manuskrypty pisane w języku arabskim. Biblioteka El Vaghih Mhamed to skromny, malutki budynek w centrum miasta, w którym w zwykłych szafach i szafach ognioodpornych przechowywane są bezcenne manuskrypty. Najcenniejszą księgą w tej bibliotece jest Koran z 586 roku po Mahomecie, czyli z końca XII wieku licząc wg kalendarza gregoriańskiego. Obecnie bibliotekę prowadzi bratanek zmarłego w 2009 roku Mohameda El Havedh. El Havedh był cenionym w świecie naukowcem, który zbudował prestiż Tichitt jako ważnego ośrodka kultury islamskiej w Afryce Zachodniej. Na koniec, ze wzgórza, z którego rozciągał się przepiękny widok na stare miasto obserwowaliśmy zachód słońca, a potem pojechaliśmy do znajdującego się nieopodal miasta gaju palmowego, aby rozbić tam swoje namioty. Po zachodzie słońca znacznie wzmogły się powiewy wiatru i obawialiśmy się kolejnej wietrznej nocy i poranka. W związku z tym, wszyscy bardzo uważnie wybierali miejsca, w których rozbijali swoje namioty – każdy szukał jak najlepiej osłoniętego od wiatru kawałka piasku. To był dzień pełen wrażeń, szczęśliwie dojechaliśmy do jednego głównych celów naszej wyprawy przez pustynię – położonego na wschodnich krańcach kraju miasteczka Tichitt, wpisanego na listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Dobre humory, mimo niepewnej pogody dopisywały wszystkim. Zanim poszliśmy spać byliśmy świadkami lokalnych tańców w wykonaniu kierowców przy świetle latarek. Dodatkowo przewodnikom udało się dogadać z żandarmami i następnego dnia o poranku mieliśmy pojechać na znany nam już posterunek, aby wziąć pierwszy, od opuszczenia Noaukchott, prysznic. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Nbeika i oaza Matmata (19.05.2024)

19 maja kontynuowaliśmy podróż w kierunku Tichitt. Droga do Tichitt jest jedną z najtrudniejszych w kraju, przebiega przez najdzikszą pustynię, dlatego naszym celem było dotarcie tego dnia jak najdalej, przynajmniej do Tidijkija (czyt. Tidżikdża). Dzień zaczęliśmy od śniadania, na które składały się naleśniki, bagietki, Nutella i serki Kiri. To będzie nasz standardowy zestaw śniadaniowy niemal każdego kolejnego dnia (od czasu do czasu pojawi się jeszcze dżem i owoce, głównie jabłka). Po posiłku mieliśmy kilka minut na wypicie kawy rozpuszczalnej i spakowanie obozowiska. Po niecałej godzinie jazdy dotarliśmy do Nbeika. Nbeika to kilkutysięczne miasteczko w regionie Tagant. W czasach kolonialnych stacjonował tutaj garnizon francuski. Pozostałościami po Francuzach są opuszczone koszary. Ten rozpadający się budynek jest lokalną atrakcją turystyczną. W trakcie krótkiego postoju przeznaczonego na oglądanie koszar pojawił się pracownik lokalnego magistratu, który skrupulatnie obfotografował naszą grupę. Mieszkańcy wschodniej Mauretanii nie maja częstego kontaktu z turystami, dlatego stanowiliśmy dla nich taką sama atrakcję, jak oni dla nas. Kiedy przejeżdża się ulicami Nbeika, nie wyróżnia się ona niczym szczególnym. Zaniedbane budynki, a na ulicach pełno śmieci. Zupełnie inaczej Nbeika wygląda natomiast ze szczytu wzgórza górującego nad miastem. Panorama przypomina makietę – regularnie poprowadzone ulice i kanciaste bryły budynków otoczone zewsząd bezkresną pustynią. Droga z Nbeika do Tidijkija wiodła przez pustynię. Mijaliśmy nieliczne osady Beduinów, a szanse na spotkanie ludzi i zwierząt pojawiały się przy studniach, gdzie widywaliśmy pasterzy pojących swoje stada wielbłądów oraz kóz. W każdym takim miejscu nasza grupa budziła z jednej strony zainteresowanie miejscowych, z drugiej strony zachowywali oni spory dystans i nie wyrażali zgody na fotografowanie. Jednym z głównych przystanków zaplanowanych na naszej trasie była oaza Matmata. Do oazy można dotrzeć wyłącznie pieszo, nam spacer w palącym słońcu, w temperaturze ponad 45ºC, zajął około 10 minut. Sama oazę obserwowaliśmy ze skalistego wzgórza. Przed oczami rozciągał się widok na turkusowe jeziorko, w którym dostrzec można było sylwetki pływających krokodyli. W porze deszczowej w miejscu wzgórza, na którym staliśmy pojawia się pokaźny wodospad, a woda opadająca kilkanaście metrów w dół okresowo zasila jeziorko. Z uwagi na to, że czas od południa do 16:00 to pora największych upałów, zaraz po wyjeździe z oazy zatrzymaliśmy się w niewielkim gaju palmowym na lunch i sjestę. Fakt przybycia obcych dość szybko rozszedł się po okolicy i zupełnie znikąd odwiedziła nas grupka chłopców, którzy przez cały czas obserwowali nas z ciekawością. Jak się okazało, czekali na moment, kiedy będziemy się pakować i będą mogli zabrać pozostałe po lunchu plastikowe butelki. Wszelkiego rodzaju pojemniki, w których można gromadzić wodę są tam bowiem na wagę złota. Naszą podróż kontynuowaliśmy, najpierw pośród piasków, następnie, zupełnie niespodziewanie wyłoniła się droga asfaltowa, którą dojechaliśmy do stolicy regionu Tagant. W Tidijkija, bo o tym mieście mowa, zatankowaliśmy samochody (ponieważ od jutra przez najbliższych kilka dni nie będzie po drodze żadnych czynnych stacji benzynowych), kupiliśmy prowiant i wyjechaliśmy z miasta, aby przed zachodem słońca rozbić obozowisko na obrzeżach niedalekiej wsi, w której zamówiliśmy chleb na śniadanie. W trakcie kolacji zapytałem Boubekara, czy jutro będziemy mieli możliwość wzięcia prysznica. Ten tylko się roześmiał ze zdziwienia, że chcemy się kąpać już po dwóch dniach na pustyni… Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Droga Nadziei (18.05.2024)

18 maja wcześnie rano opuściliśmy Nawakszut. Przedmieścia stolicy są bardzo zaniedbane, ale wzdłuż drogi wyjazdowej oczywiście trwa nieustanny handel. Minęliśmy niezliczoną liczbę małych sklepików oraz największy w kraju targ wielbłądów i wjechaliśmy na drogę zwaną z francuska Route de’l Espoir, czyli Droga Nadziei. Prowadzi ona ze stolicy na wschód, do miasteczka Nema, położonego w pobliżu granicy z Mali. My tak daleko w trakcie tej wyprawy nie zamierzamy dojechać, a naszym dzisiejszym celem jest dotarcie do granicy regionu Tagant. Jazda w głąb Mauretanii jest spowalniana przez obowiązkowe meldowanie się na tzw. check pointach. Dzisiejszego dnia zatrzymujemy się w ponad dwudziestu takich punktach. Check pointy usytuowane są przede wszystkim na obrzeżach miast, chociaż czasami pojawiają się i na zupełnych pustkowiach. Wizyta w takim punkcie kontrolnym wymaga zameldowania się i zostawienia kopii naszych paszportów. Taka procedura ułatwia podobno zlokalizowanie turystów w sytuacjach zagrożenia. Do opuszczenia granic administracyjnych Nawakszut, meldowaliśmy się na punktach kontrolnych aż trzy razy. Docierając do każdego kolejnego check pointu, śmialiśmy się, że Bouh musiał wydrukować kilka kilogramów dokumentów, aby mieć ich wystarczającą ilość do rozdawania. Po drodze zatrzymaliśmy się w niewielkim miasteczku. Kierowcy zrobili tam dodatkowe zakupy. Kupili poduszki, krzesełka turystyczne oraz zapasy żywności i wody. Kiedy zjedziemy z Drogi Nadziei na pustynię o zakup czegokolwiek będzie dużo trudniej. Z racji tego, że z Nawakszut wyjechaliśmy bez śniadania, kupiliśmy od przydrożnych sprzedawców świeże bagietki i jakieś bułki nadziewane warzywami. Pyszne pieczywo to spuścizna francuskich kolonizatorów, chrupiące bagietki można nabyć w niemal każdej wsi czy miasteczku. W czasie następnych dni bardzo często będziemy je zamawiać bezpośrednio w lokalnych piekarniach. Po 260 km docieramy do miasteczka Aleg, stolicy regionu Al-Barakina. Zajeżdżamy tam do przydrożnej restauracji. Restauracja to w zasadzie zadaszony taras, wyłożony tradycyjnymi dywanami oraz siennikami, na których można się położyć i odpocząć od upału. W tym miejscu zjedliśmy pierwszy lunch na naszej trasie. Był to ryż wymieszany z kawałkami warzyw i wielbłądziego mięsa. Ryż z warzywami był bardzo smaczny, a mięso wielbłądzie mocno twarde i trudne do przeżucia. Sjestę skończyliśmy około 15:00, kiedy upał stał się słabszy i temperatura spadła do około 40 stopni Celcjusza. W Aleg opuścilismy Route de’l Espoir i skierowaliśmy się na północny wschód w kierunku historycznego miasteczka Nbeika. Droga była w dalszym ciągu asfaltowa, dzięki czemu tego dnia udało nam się przejechać około 500 km. Wczesnym wieczorem rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca odpowiedniego do rozbicia biwaku. W tym celu zjechaliśmy z asfaltu na grząskie piaszczyste wydmy i Abdulaj zakopał w piachu swoją Toyotę Hilux. Wykopanie samochodu i wypchnięcie samochodu zajęło nam dobrych kilkadziesiąt minut, dlatego kilka chwil później, w okolicach jakiejś wioski zatrzymaliśmy się na postój. Byliśmy tylko kilkanaście kilometrów od Nbeika. Chcieliśmy szybko rozbić obóz i nacieszyć się pierwszym zachodem słońca na Saharze. Kiedy my rozbijaliśmy proste chińskie namioty, Tayeb, Abdulaj i Boubekar przygotowali kolację. Posiłki przyrządzane przez naszych kierowców zawsze były bardzo proste, ale wyjątkowo smaczne. Tego wieczora zjedliśmy makaron z wołowiną, ziemniakami i marchewką w jakimś lokalnym sosie. Ten dzień u wszystkich z nas wywołał ekscytację, dlatego długo jeszcze rozmawialiśmy przy herbacie pod rozgwieżdżonym niebem. Bardzo łatwo wypatrzyć było poszczególne konstelacje, np. Mały i Wielki Wóz oraz Gwiazdę Polarną. Bezchmurne noce na Saharze to chwile, kiedy w pełni można cieszyć się blaskiem księżyca i gwiazd. Tego dnia spotkała nas jeszcze niespodzianka przygotowana przez Elona Muska, jakby specjalnie dla nas. W pewnym momencie ciemnogranatowe niebo rozświetliły lecące z dużą prędkością satelity systemu Starlink. Nikt z nas tego się nie spodziewał, co niektórzy czytali o nich, ale tego majowego wieczora widzieliśmy je wszyscy. Był to niesamowity akcent, który zakończył pierwszy dzień naszej podróży bezdrożami Mauretanii. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Nouakchott (17.05.2024)

16 maja późnym wieczorem, z dużym opóźnieniem wylądowaliśmy na międzynarodowym lotnisku Oumtounsy w Nawakszut, stolicy Mauretanii. Dotychczasowe doświadczenia nauczyły nas, że działanie głównego lotniska, odzwierciedla zwykle sposób funkcjonowania całego kraju. Lotnisko w Nawakszut jest znakomitym przykładem tej prawidłowości. Procedura wizowa przebiega tam w niespiesznym tempie. Najpierw wszystkich obcokrajowców przesłuchuje po kolei jeden oficer imigracyjny. Tworzy to długą i powoli przesuwającą się kolejkę. Następnie w trzech różnych pokojach sprzedaje się wizy. 55 EURO za sztukę. Jak to często bywa w biednych krajach, urzędnikom „brakuje” drobnych, aby wydać podróżnym resztę. Mamy poczucie, że to 5 EURO w cenie wizy jest dokładnie z tego powodu – aby trudniej było wydać resztę. W końcu, lotnisko udaje nam się opuścić po prawie dwóch godzinach. Wjeżdżając do Nawakszut mamy wrażenie, że to miasto jest jednym wielkim placem budowy, która zaczęła się dawno temu i nigdy nie skończyła. Murowane budynki są w stanie połowicznego rozpadu i nie wiadomo tylko, czy tak zostały zbudowane, czy powoli pożera je wdzierająca się do miasta pustynia. Po spokojnej nocy w hotelu, bez ciepłej wody, o 4 nad ranem, obudził nas śpiew muezina wzywającego wiernych na poranną modlitwę. Sunnicka Mauretania, jest podobnie konserwatywna, jak położona tysiące kilometrów od niej Arabia Saudyjska. Wybierając się do Mauretanii trzeba o tym pamiętać i być przygotowanym na respektowanie lokalnego prawa i tradycji, nawet jeśli są dla nas niezrozumiałe lub światopoglądowo niewygodne. Z samego rana ruszyliśmy na spacer po mieście. Chcieliśmy zdążyć przed największym upałem, przypadającym między 12.00 a 16.00 i zobaczyć najwięcej jak się da. Chcieliśmy również kupić hawli, czyli tradycyjne beduińskie chusty służące do ochraniania głowy przed słońcem i piaskiem. Główne ulice miasta są asfaltowe i mają nawet przyzwoite, choć zaśmiecone chodniki. Wystarczy jednak skręcić w jakąkolwiek boczną uliczkę i nawierzchnia natychmiast staje się piaszczysta. Wspomniane wcześniej śmieci to nieodłączny element krajobrazu w całej Mauretanii. Śmieci są tam wszędzie, w miastach, na pustyni, w parku narodowym na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego. Samo Nawakszut w niczym nie przypominało nam stolic wcześniej odwiedzonych krajów. Wydawało się zapomnianym miastem gdzieś na obrzeżach pustyni, a okazało się tętniącą życiem metropolią, z tysiącami ludzi na ulicach, gwarem i odgłosami wszelkiego rodzaju pojazdów. Pojazdy to właściwe określenie, nazwa samochód czy motocykl byłaby nadużyciem w stosunku do tej poruszającej się sterty złomu. Karoserie, które kiedyś należały do Mercedesów oraz Toyot nie mają szyb, świateł, są poobijane do wydawałoby się granic przyzwoitości. A jednak ciągle jeżdżą wioząc oprócz kierowcy zdecydowanie więcej pasażerów, niż jest to przyjęte. Siedzi ich po kilku na przednim siedzeniu, a na tylnej kanapie jeszcze więcej. Na ulicach Nawakszut, każdy i w każdym miejscu próbuje zrobić jakiś biznes. Jedni sprzedają cokolwiek, inni to kupują. Sprzedawcy nie są nachalni, wystarczy odmówić gestem lub słowem i nikt nas dalej nie nagabuje. Zaskakująca jest handlowa specjalizacja poszczególnych kwartałów ulic. Są więc na przykład ulice ze sklepikami z telefonami komórkowymi i akcesoriami do nich. Kawałek dalej całą pierzeję zajmują sklepy optyczne, później papiernicze, następnie odzieżowe, itd. Głównym budynkiem w centrum miasta jest Meczet Saudyjski z imponującymi, wysokimi minaretami. W Mauretanii niewierni mogą podziwiać meczety wyłącznie z zewnątrz. Wstęp do nich jest zakazany dla innowierców. Innymi zauważalnymi budynkami w centrum miasta są ambasady USA, Francji czy Chin. Ambasady w Nawakszut mocno rzucają się w oczy. Ich duża ilość sprawiała wrażenie, przebywania w bardzo ważnej części świata. W rzeczywistości są one dobrze widoczne, ponieważ oprócz meczetów to w zasadzie jedyne zadbane budynki w mieście. Późnym popołudniem, kiedy gorąco nieznacznie zelżało wybraliśmy się taksówką do Port de Peche. To zdecydowanie najciekawsza część miasta – port rybacki i targ rybny. Z jednej strony targ rybny uderza w nozdrza paskudnym smrodem rozkładającego się na słońcu mięsa, z drugiej – zachwyca feria kolorowych, tradycyjnych łodzi rybackich. Łodzie są wszędzie – na piasku oraz na morzu, Pomalowane w kolorowe wzory. Rozrzucone po całej plaży grupy mężczyzn albo wciągają na ląd łodzie powracające z połowu, albo wodują te ruszające w morze. A wszędzie kręcą się mali chłopcy, którzy przy użyciu kawałka sznurka z haczykiem wędkują i wyciągają na brzeg kolejne rybki. Praca trwa tam od wczesnego ranka do późnego wieczora. Pod wieczór, w naszym hotelu, odbyła się odprawa dla całej naszej grupy prowadzona przez lokalnego przewodnika. Bouh jest jednym z niewielu tubylców sprawnie posługującym się językiem angielskim. Twierdzi, że nauczył się go z youtube. Nasza grupa jest pierwszą z Polski, którą Bouh gości w Mauretanii. To kraj ciągle tajemniczy i nieodkryty dla naszych rodaków. Po odprawie, podekscytowani poszliśmy spać. Następnego dnia wcześnie rano mieliśmy opuścić Nawakszut i wyruszyć na Saharę, w kierunku Tichitt. Zdjęcie ilustrujące wpis: Marta Maciołek Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Famadihana

Jest to święto związane z faktem, że w kulturze malgaskiej przodkowie odgrywają ważną rolę. Według lokalnych wierzeń duchy przodków, jeśli są traktowane z należytym szacunkiem, opiekują się potomkami, zapewniając im dobrobyt i szczęście. Ceremonia famadihana jest przejawem szacunku dla przodków, których doczesne szczątki muszą być otoczone należytą opieką. Podczas tej ceremonii, trwającej do tygodnia, rodzina zmarłego lub zmarłych wyciągają szczątki z grobów, układają je na matach i owijają w nowy, jedwabny całun lamba mena. Następnie szczątki obnoszone są po okolicy, aby pokazać zmarłemu co się zmieniło. Zmarły chowany jest ponownie przed zmierzchem.Podczas ceremonii kobiety, które starają się zajść w ciążę, zabierają fragment starego całunu i chowają go pod materacem łóżka, wierząc że sprowadzi nań płodność.W kulturze grupy etnicznej Merina, famadihana ma miejsce najczęściej w przypadkach, gdy zmarły został pochowany z dala od domu rodzinnego. Ceremonia ma na celu przeniesienie kości zmarłego do grobu rodzinnego w ziemi przodków. W kulturze grupy etnicznej Betsileo, famadihana organizowana jest najczęściej dla przeniesienia kości tymczasowo pochowanych zmarłych do nowo wybudowanego grobu. Dodatkowo famadihana urządzana jest regularnie co ok. siedem lat, by złożyć hołd zmarłemu. Zgodnie z obowiązującym prawem, ceremonia może odbywać się jedynie w porze suchej – aby zmarłym nie było za zimno. Dlatego najbliższa okazja, kiedy możecie zobaczyć famadihanę na żywo przytrafi się np. 13 września 2024 w okolicach miasta Antsirabe.Chcecie jechać? 

Read More

Nad rzeką Moskitów (13.10.2023)

Byłem już fizycznie trochę zmęczony ta wyprawą, ale wiedziałem, że zaraz będzie mi tej Afryki brakowało. Dzień zaczęliśmy wyjątkowo szybkim, jak na lokalne warunki, przejazdem do placówki Tanzanite Experience w okolicach jeziora Manyara. Tanzanite Experience to firma zajmująca się sprzedażą kamieni szlachetnych o nazwie tanzanit. Są to niebieskie kamienie występujące w przyrodzie rzadziej niż diamenty. Wydobywa się je w kopalniach w okolicach Kilimanjaro. Tanzanity spopularyzowała amerykańska firma jubilerska Tiffany & Co, to tam właśnie wymyślono ich nazwę. Cały czas zyskują one na wartości.   Zatrzymaliśmy się przy nowoczesnych budynkach postawionych przy drodze z Karatu do Arusha. W jednym z nich mieścił się sklep z tanzanitami oraz zbudowana w podziemiach atrapa kopalni tych kamieni. Atrapa, jak to atrapa – pozbawiona była klimatu oryginalnego miejsca, ale dawała możliwość zrozumienia ciężkiej, ręcznej pracy górników. Oprócz tego, w sklepie można kupić certyfikowane tanzanity, biżuterię i pamiątki z wyższej póki cenowej. Mimo wszystko warto zrobić tam postój na kilkanaście minut, żeby chociażby poznać historię tych kamieni szlachetnych. Następnym naszym przystankiem była wieś Mto wa Mbu. Nazwa wsi wywodzi się od nazwy rzeki, która przepływa w pobliżu. Nazwa ta w swahili oznacza „rzeka moskitów”. W tym wypadku moskity kojarzą się bardzo pozytywnie. Rzeka jest bowiem źródłem względnej zasobności wsi. Umożliwia uprawę ziemi i dzięki temu w miarę dostatnie życie. Mieszkają tu przedstawiciele ponad 120 lokalnych plemion. Mieszkańcy wsi, z inspiracji holenderskiej organizacji pomocowej, stworzyli organizację turystyczną, która prowadzi tzw. community walking. W trakcie spaceru po wsi można zapoznać się ze specyfiką życia na tanzańskiej wsi. Samo doświadczenie było ciekawe, chociaż widać było wpływ europejskiej myśli turystycznej. Wszystko było bardziej uporządkowane, wyglądało na lekko pokolorowane, co wywoływało poczucie braku autentyczności. Spacer prowadzony przez przewodniczkę o imieniu Tatu rozpoczęliśmy od pól ryżowych i plantacji bananów, które dzięki dobrym zasobom wody są bardzo bujne. Następnie minęliśmy kilka domostw w tym charakterystyczne izby kuchenne budowane z gałęzi. Stawiane są poza chatami, w których się śpi. Kolejny przystanek był w miejscu dla mnie osobiście najciekawszym – u rzeźbiarzy. Jest to plemię Makonde, oryginalnie wywodzące się z Mozambiku. W wyniku wojny domowej, część ludu Makonde wyemigrowała do południowo-wschodniej Tanzanii, a następnie dalej na północ. Rzeźbiarstwo jest ich tradycyjnym zajęciem od wieków. Oprócz typowych rzeźb zwierząt, bardzo charakterystyczne są figury tzw. papa i mama. To postaci wędrującego mężczyzny i kobiety, które mają symbolizować migrację tego ludu z Mozambiku. Widzieliśmy tam również rzeźby mogące kojarzyć się z socrealizmem. Były to majestatyczne figury przedstawiające całe społeczności. Makonde rzeźbią w hebanie, czerwonym drzewie taekowym, drzewie różanym oraz bardzo rzadkim młodym, białym mahoniu. Kolejny przystanek miał miejsce w lokalnej pijalni piwa. Zostaliśmy tam ugoszczeni jakąś niesmaczną bananową breją o nazwie piwa, którą należało pić po kolei z jednego kubka, rozdmuchując na boki pozostałości bananów. Lepszy był bananowy gin, butelkowany, pochodzący z lokalnego browaru. Moim zdaniem ugandyjscy bimbrownicy mają większy talent w tym fachu. Wstąpiliśmy również do szkoły zdecydowanie innej niż ta w Yusige, którą odwiedziliśmy trzeciego dnia naszej wyprawy. Szkoła była malutka, osobiście miałem poczucie, że mocno przeszkadzamy tym dzieciakom w nauce i w ogóle jesteśmy dla nich większą atrakcją niż one dla nas. Na początku zostaliśmy ustawieni przed tablicą, na której wypisane zostały angielskie słówka. Szybko okazało się, że zasłaniam dziewczynkom tablicę, więc zaczęły mi delikatnie sygnalizować żebym sobie poszedł. Ogólnie szkoła oczywiście była bardzo biedna, ale różnica w ubiorze dzieci, wyglądzie i wyposażeniu klasy pokazywała, że jednak w Mto Wa Mbu jest bardziej dostatnio. Ostatnie odwiedzone miejsce to w dosłownym brzmieniu tego słowa – fabryka obrazów. Kilku lokalnych artystów produkowało tam na skalę masową obrazy w trzech afrykańskich stylach. Pierwszy z tych stylów to tinga tinga, nazwa pochodzi o nazwiska twórcy stylu. Tinga tinga to kolorowe postaci zwierząt, ptaków i ryb malowanych obok siebie, przypominających trochę dziecięce rysunki. Do malowania w tym stylu używane są małe pędzelki. Fino art to z kolei duże portrety zwierząt i ludzi, najpierw szkicowane a następnie kolorowane farbami. Kisu to trzecia metoda – malowanie narzędziem przypominającym nóż. W tym stylu powstają zwykle bardzo popularne obrazy stojących obok siebie, w rzędzie kobiet masajskich. Miejsce to nazwałem na wstępie fabryką, ponieważ powstają w nim niezliczone ilości obrazów. Co więcej, lokalni artyści przyjmują zamówienia na każdy widziany gdzieś po drodze obraz. Wystarczy im jego zdjęcie. Pobyt w Mto Wa Mbu zakończyliśmy obiadem w lokalnej knajpce. Spróbowaliśmy tam wielu tradycyjnych dań i ruszyliśmy w długą drogę do Arusha. Przed sama Arushą zatrzymaliśmy się jeszcze w Cultural Heritage Center. To wielkie centrum rękodzieła artystycznego. Warto obejrzeć, szczególnie obrazy. Ceny niestety są już na poziomie europejskim. Po wjeździe do Arusha przesiadłem się do bajaji i pojechałem obejrzeć hotel w centrum miasta, w którym będę chciał nocować z następną grupą. Obecny hotel – Tulia Boutique jest klimatyczny i ma miłą obsługę, ale leży na obrzeżach miasta. Ja szukałem czegoś w ścisłym centrum. Reszta naszej grupy pojechała zrobić ostatnie zakupy na Masai Market. Korzystając z okazji zrobiłem sobie jeszcze samotny spacer po centrum Arusha, zajrzałem na kawę i przepyszne smoothie do The Raptor Coffee Bar i ponownie bajaji wróciłem do hotelu. W hotel zjedliśmy pożegnalną kolację w bardzo dobrej restauracji o nazwie Savannah. Ostatni wieczór w Afryce dobiegł końca. Następnego dnia, z samego rana byliśmy już na międzynarodowym lotnisku Kilimanjaro. Zdjęcia ilustrujące wpis: Mariola Górska Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Deszcz w Kraterze (12.10.2023)

Tego dnia wybraliśmy się do jednego z najpiękniejszych miejsc w Tanzanii, czyli na dno krateru Ngorongoro. Geologicznie krater ten jest kalderą. Unikalne jest, że to największa na świecie kaldera, która nie jest zalana wodą i w której żyją zwierzęta. Jej dno zajmuje 260 km2 i jest większe niż np. znany kenijski park narodowy Samburu, czy kilka parków w RPA. Niesamowita różnorodność tego miejsca doprowadziła do wpisania Ngorongoro na listę siedmiu cudów natury Afryki. Zamieszkuje go ponad 25 tys. zwierząt, ma bogaty ekosystem – słone jezioro, baseny hipopotamów, lasy, wzgórza, sawannę. Przy wjeździe do krateru stawiliśmy się przed ósmą rano. W trakcie oczekiwania na załatwienie papierkowej procedury, która z uwagi na skomplikowany system opłat jest dość długotrwała, mieliśmy czas na fotografowanie krateru z góry. Następnie czekał nas spokojny zjazd kamienną drogą, kilkaset metrów w dół. Naszym oczom ukazywała się zróżnicowana i zmieniająca się, wraz z obniżaniem wysokości roślinność. Na dnie krateru, skierowaliśmy się na brzeg słonego jeziora zasiedlonego przez gromady flamingów. Od czasu, kiedy w jeziorze Manyara podniósł się poziom wody, co doprowadziło do wyprowadzki stamtąd dużych stad flamingów, to właśnie jezioro w Ngorongoro jest miejscem, gdzie najłatwiej obserwować te różowe ptaki. Na brzegu dało się zaobserwować pojedyncze hipopotamy i samotną hienę, która udawała, że ona tutaj tylko tak przypadkowo przechodzi. W rzeczywistości rozglądała się za czymś do przekąszenia. Wraz z upływem czasu rosła temperatura powietrza i zwierzęta, szczególnie te mniej wrażliwe na upały, jak lwy zaczynały szukać schronienia w cieniu. Populacja lwów w Ngorongoro rośnie zresztą w szybkim tempie. Jest ich tam obecnie, według szacunków, około 70 sztuk i razem z hienami stanowią niemałe zmartwienie strażników, ponieważ są zagrożeniem dla niedużej populacji nosorożców czarnych. Nosorożce czarne są w kraterze pod szczególnym nadzorem. Zadaniem strażników, ale również każdego przewodnika jest reagowanie w przypadku widocznego zagrożenia dla nosorożca. Jeszcze w latach 60-tych w Ngorongoro żyło ponad 100 nosorożców, obecnie zostało ich około 20. Jednego z nich udało nam się zobaczyć, ale jedynie ze wzgórza przez lornetkę. To samo w przypadku słoni – tego dnia widzieliśmy je tylko z oddali, w zalesionej części krateru. Pierwsza rodzina lwów leżała ukryta pod mostkiem, widać było tylko lwice co chwila wciągające baraszkujące maluchy z powrotem do cienia. Następnie byliśmy świadkami nieco przygnębiającego, ale zarazem niezwykłego spektaklu w wykonaniu zebry i hieny. Przy drodze leżała zebra, ranna w nogi, która co jakiś czas próbowała wstawać i uciekać. Hiena leżała i cierpliwie czekała, od czasu do czasu sprawdzając tylko, czy zdobycz nie oddaliła się zbyt daleko. Zebra była ciągle w takiej kondycji, że mogła zadawać bolesne kopniaki. Z drugiej strony wiadomo było, że nie ucieknie. Każda kolejna godzina upału skracała jej życie. Polowanie przez hieny na żywe jeszcze zwierzęta jest wbrew stereotypom padlinożerców, ale nie jest niczym niezwykłym. Kilka lat temu władze parku wysiedliły z terenów krateru Ngorongoro duże stada hien, ponieważ potrafiły one w grupach polować na nosorożce. Cały spektakl, choć zgodny z prawami natury był ciężki emocjonalnie, dlatego po kilkunastu minutach postoju zdecydowaliśmy się pojechać dalej. W trakcie jazdy w kierunku małego basenu hipopotamów, gdzie można było rozprostować nogi i napić się kawy z rozstawionych food trucków (nowość w Ngorongoro) zobaczyliśmy wielkie stada bawołów afrykańskich pasące się przy drodze. Po chwili naprzeciwko nas przechodziła olbrzymia rodzina pawianów. W trakcie marszu małpy zaglądały pod wszystkie kamienie na swojej drodze szukając pożywnych larw. W międzyczasie niebo stawało się coraz ciemniejsze, zbierały się chmury. Zanosiło się na deszcz. Zanim zaczęło padać zobaczyliśmy samotnego serwala na polowaniu na gryzonie. Serwale to również drapieżne koty, zdecydowanie mniejsze jednak od lwów czy lampartów. Widziany przez nas osobnik polował w zaroślach na gryzonie. Spotkanie tego drapieżnika uświadomiło mi po raz kolejny jak dużo zależy od przypadku, dzięki któremu możemy zobaczyć zwierzęta, o których normalnie nie pamiętamy, że istnieją. A są piękne i ciekawe. Zaczęło padać. Coraz większe krople uderzały w szyby samochodu. Musieliśmy zamknąć dach. I wtedy w strugach deszczu przeżyliśmy na sawannie najpiękniejsze widoki tego dnia. Nieopodal drogi, chłodzone spadającym deszczem młode lwiątka bawiły się z matką. Spadający deszcz sprawił, że upał zelżał co pozwoliło kociakom wyjść z cienia i zacząć gonitwę. Zabawom i czułościom między lwią matką a jej dziećmi nie było końca. Można było tak stać i obserwować bez końca. Na koniec dnia w Ngorongoro już po lunchu zjedzonym w strefie piknikowej, wspinaliśmy się autem pod górę, wyjeżdżając z krateru. Podziwiając widoki, nietrudno zrozumieć zauroczenie kraterem jakiemu uległ wspominany już na kartach dziennika Michael Grzimek. Zauroczenie, przez które postanowił nakręcić film dokumentalny z lotu ptaka i zginął w kraterze w wyniku wypadku samolotu. Droga do Karatu to znowu tumany kurzu, który dla mnie jest jednym z pierwszych skojarzeń, które przychodzi do głowy, na myśl o bezdrożach Afryki. Kurz, który jest wszędzie, ma jednak swój nieodparty urok, kiedy w czasie jazdy przesłania ci na moment wszelkie widoki. Facebook Twitter LinkedIn

Read More

Pożegnanie z Serengeti (11.10.2023)

Wyjechaliśmy bardzo wcześnie rano z Hertiage w kierunku lądowiska Kogatende, żeby skrótem ominąć tereny Lobo i znaleźć się w Serengeti Centralnym. Naszym głównym celem były drapieżne koty. Aby znaleźć się szybko w Serengeti centralnym należy wykonać pewien manewr wymagający znajomości lokalnych realiów. Trzeba chwilowo wymeldować się z Serengeti na wyjeździe o nazwie Tabora B i następnie płynnie zameldować na wjeździe o nazwie Ikoma. Pomiędzy tymi bramami przejeżdża się przez tereny należące do plemion Jita i Kuria. Jita to pokojowo nastawiony lud o niezwykle jasnej skórze. Kuria z kolei to wojowniczy bardzo ciemni tubylcy. Mówi się, że jeśli Kuria codziennie nie bije swojej żony, to znaczy, że jej nie kocha. Niestety z uwagi na mocno napięty program dnia nie dane nam się było spotkać z żadnym z tych plemion. Na bramie Ikoma spotkaliśmy lokalny autobus przejeżdżający przez Serengeti z północy na południe. Barwny tłum pasażerów wysypał się z autobusu w celu skorzystania z toalety. Kobiety z dziećmi na rękach, przekupki, obwoźni sprzedawcy, lokalni biznesmeni. Po opuszczeniu autobusu niemal wszyscy skierowali się do kobiety sprzedającej pączki z mąki ryżowej. Zainteresowanie Tanzańczyków wyglądało na tyle kusząco, że po kiepskim śniadaniu kupiłem po dwie sztuki dla siebie i dla Alberta. Sprzedawczyni była lekko zdumiona, że biały kupuje jej wypieki. Ale mimo to wyłowiła mi z przepastnego wiadra cztery ładne sztuki. Smakowały nie najgorzej, ale momentami monotonnie. Bardzo zapychały żołądek. Albert od razu pochłonął wszystko, ja rozłożyłem sobie konsumpcję na raty. Zaraz po wjeździe do Serengeti niemal wpadliśmy na wielką ciężarówkę Isuzu. Podróżowała nią grupa budżetowych turystów razem z namiotami i własnym kucharzem. Widok tego olbrzymiego pojazdu w tym miejscu był mocno zdumiewający. Po następnych kilku kilometrach, zobaczyliśmy na drzewie dwie lwice odpoczywające w jego gałęziach. Potem za kolejnym zakrętem, w oddali, było kolejnych sześć osobników z tego samego stada. Dalej, pod drzewem na rozstaju dróg leżało następnych 12 lwów. Wśród nich trójka maluchów oraz samce. Nic nie robiły sobie z ludzi okrążających je w samochodach. Nawet z Isuzu. Spokojnie wypoczywały w cieniu. W czasie tego postoju, przez radio dostaliśmy wiadomość w swahili. Okazało się, że kilkanaście kilometrów dalej widziano gepardy. Powiedziałem wszystkim, że jeśli się uda to na koniec pobytu w Serengeti będziemy mieli dla nich super niespodziankę. Nie pozostało nam nic innego jak ruszyć w tamtym kierunku. Już z daleka zauważyliśmy kilkanaście samochodów kłębiących się na drodze. To oznaczało, iż rozgrywa się tam atrakcyjny spektakl. Zanim jednak dotarliśmy zrobiliśmy krótki postój przy resztkach młodej antylopy pożeranej przez dwa sępy. Zlatywały się do nich kolejne. W końcu było ich osiem, ale te dwa pierwsze zazdrośnie strzegły swojej zdobyczy. Podjechanie do gepardów nie było sprawą prostą. W jednym miejscu tłoczyło się kilkanaście samochodów. Kierowca każdego z nich manewrował tak, aby zająć jak najlepsze miejsce w pobliżu tych pięknych kotów. Te manewry były namiastką tego co w Serengeti dzieje się w miesiącach wakacyjnych, kiedy europejscy turyści tłumnie zjeżdżają do tego parku. Same gepardy nie zwracały uwagi na samochody i spokojnie maszerowały po sawannie wzdłuż drogi. Brzuchy miały wydęte od dużej ilości jedzenia, które przed chwilą pochłonęły. Zatrzymywały się co jakiś czas, niemal pozując do zdjęć. Niestety tych pięknych kotów jest coraz mniej. Bardzo często padają ofiarami lwów, których populacja w Serengeti cały czas rośnie. Jak duży jest to problem może świadczyć fakt, że jedynym odstępstwem, kiedy przewodnik ma wręcz obowiązek interweniować w Serengeti jest sytuacja, kiedy gepard jest zagrożony. Każdy ma wtedy bronić tego kota i pomagać w odstraszeniu napastników. Jeszcze przed wyjazdem z Serengeti, niemal pod sama bramą natrafiliśmy na kolejną lwią rodzinę. Liczyła ona ponad dziesięć kotów. Przed samym wyjazdem widzieliśmy jeszcze żyrafę – jutro już ich nie zobaczymy, bo nie wchodzą do krateru Ngorongoro. Po lunchu zebrałem od wszystkich niezjedzone produkty. Miałem kilka opakowań makaronu, kilka kanapek z dżemem, jabłka, soczki owocowe i ciastka. Daliśmy je potem masajskim dzieciakom pasącym kozy przy drodze. Nie do opisania była ich radość, że tego dnia zjedli coś innego lub że w ogóle coś zjedli. Wyjeżdżając w kierunku bram Obszaru Chronionego Ngorongoro wspinaliśmy się wyżej i wyżej, w pewnym momencie osiągnęliśmy maksymalną wysokość dnia, czyli 2362 m.n.p.m. Tylko trochę więcej liczy najwyższy szczyt Polski. Znowu będzie mi bardzo brakowało tego miejsca. Dobrze rozumiem tych wszystkich lokalnych przewodnikow-kierowcow, którzy wykonują za bezcen swoją ciężką pracę. Ich dodatkowym wynagrodzeniem jest możliwość bycia tutaj. Facebook Twitter LinkedIn

Read More