Dym który grzmi czyli dwie strony jednego cudu świata

Budzi nas ledwo dostrzegalny świt, pierwsze dźwięki ptaków i obietnica przygody. Dziś ruszamy nad Wodospady Wiktorii, zaczynając naszą podróż od strony Zimbabwe, by potem wrócić do Zambii – niecierpliwość wypełnia nasze ciała, jakbyśmy wypatrywali tajemnicy na końcu świata.

O poranku przejeżdżamy przez granicę – najpierw w milczeniu czekamy w kolejce po wyjazdowe pieczątki na naszych wizach KAZA. Parkujemy auto na poboczu i idziemy na most, który majestatycznie rozciąga się nad szalejącą czeluścią Zambezi. Most graniczny nad wodospadami, zbudowany na początku XX wieku jako część wizjonerskiej linii kolejowej łączącej Kapsztad z Kairem, był dzieckiem epoki pary i stali. Jego projekt powierzono Sir Ralphowi Freemanowi, późniejszemu architektowi Tower Bridge w Londynie – mówiono, że sam Cecil Rhodes zażądał, by pociągi przejeżdżały tak blisko spadającej wody, by pasażerowie mogli poczuć jej mgłę na twarzach. Stalowe przęsła, z którymi wiążą się legendy o nocnym montażu, spajają brzegi historii, prowadząc nas z Zambii do Zimbabwe.

Po wypełnieniu wszystkich formalności – zbieramy pieczątki wjazdowe do Zimbabwe – czujemy podniecenie, pierwszy raz stając na tej ziemi wśród wilgotnego powietrza przepełnionego zapachem mokrej skały. Wodospady po stronie Zimbabwe ukazują się w pełnej krasie. Są majestatyczne, szerokie na niemal 1,7 km, tnące krajobraz na pół. Woda spada z wysokości nawet 108m, a huk rozprysku dociera do nas, zanim zobaczymy pierwsze kaskady. Chmury mgły unoszą się wysoko, tworząc własną tęczę, a tęcza ta zdaje się unosić nad każdym krokiem. To właśnie stąd, z perspektywy licznych punktów widokowych, można objąć wzrokiem całą potęgę Mosi-oa-Tunya – „dym, który grzmi”. W dusznym powietrzu słychać jedynie szum wody i śpiew ptaków. Te ostatnie, jakby nieświadomie, wpisują się w orkiestrę żywiołów.

Powrót na granicę to rytuał powtarzany równie spokojnie, jakby Afryka uczyła nas cierpliwości. Znowu pieczątki, rozmowy półgłosem, wymiana uśmiechów. Po stronie Zambii wodospad odkrywa inne oblicze, bardziej surowe, bliskie i nieokiełznane. To stąd wyrusza się na mokrą ścieżkę “Knife Edge”, stając tuż nad przepaścią i pozwalając by prysznic utworzony przez rozbryzgującą się wodę obmył twarz. Perspektywa jest węższa, ale bardziej intymna. Czujemy się częścią tego spektaklu natury, która pokazuje swoje najbardziej kapryśne oblicze.

Kiedy silniki helikoptera zaczynają miarowo pomrukiwać, podskórnie domyślamy się, że teraz naprawdę opleciemy wzrokiem całość. Start jest łagodny, potem nagle wszystko odpływa w dół, a my unosimy się nad ścianą złotego parku Mosi-oa-Tunya. Z lotu ptaka wodospady tracą swoją linearność, przybierają kształt rozległej, białej blizny na czarnej skale. Sercem tego krajobrazu jest rzeka Zambezi, wijąca się jak zielony wąż pośród rozlewisk i buszu. W chmurach mgły, w świetle popołudnia, pojawiają się sylwetki nosorożców, ruchliwe kropki w ogromnym parku narodowym – widziane z góry, ich potęga jest inna, bardziej ulotna, należą do czasu innego niż nasz.

Po lądowaniu zmierzamy, ciągle rozgrzani emocjami, do Livingstone. Zmęczeni, ale wciąż głodni wrażeń, siadamy przy stole w restauracji Zest. Zamawiamy barbecue z mięsa krokodyla, które smakuje jak skrzyżowanie kurczaka z rybą, lekko wędzone, z odrobiną goryczy. Potem próbujemy lokalnych potraw, czując pod językiem nowość i komfort, jakim otula nas kuchnia miejsca. Po krótkim spacerze po ulicach Livingstone – gdzie stary kolonialny duch przeplata się ze współczesnym wirusem rozwoju – wracamy do lodgy. Zasypiamy pełni wdzięczności, serca mamy rozpalone emocjami – przez cały dzień byliśmy świadkami cudu, który przyjmuje wiele twarzy, z każdej strony inny, za każdym razem równie niepojęty.

Facebook
Twitter
LinkedIn
Dlaczego podróżnicy wybierają AfricanFive?