Wyruszyliśmy jeszcze przed wschodem słońca, gdy powietrze nad Zambezi pachniało ciszą i obietnicą nowego dnia. Śniadanie, skromne w swej formie, lecz doskonałe w smaku, podane przez Mosesa i jego zespół, miało w sobie zambijską szczerość – słodka herbata, jajka i chrupiące tosty. Moses, ten cichy geniusz kuchni, rozśmieszył nas gotowością do podróży na drugi koniec świata, by wspólnie otworzyć zambijską restaurację, która – jak żartowaliśmy – przyciągałaby tłumy warszawskich smakoszy.
Zostawiliśmy za sobą zaciszną lodgę i ruszyliśmy dziurawą drogą, która przeniosła nas pod granicę Zimbabwe – do Chirundu, miasta wiecznie skąpanego w dźwięku silników ciężarówek, które jak karawany z dawnych podań sunęły odległym traktem między dwoma światami. Rejestracje – głównie z Zimbabwe – zdradzały, że to międzynarodowa arteria, a surowe twarze kierowców odbijały zmęczenie, bez którego nie byłoby tej drogi, tego mostu, tych godzin oczekiwania na odprawę.
Gdzieś daleko od kurzu, już pośród zielonych przedmieść Mazabuka, zawitaliśmy do lokalu o cokolwiek nietutejszej nazwie: Coffee Berry. Dla podróżników miejsce legendarne – oaza odpoczynku i zachwytu, z kawą, której smak zapamiętuje się na kolejne kilometry. Coffee Berry jest jak miniaturowa enklawa zachodniego komfortu, gdzie czeka mocna kawa, przez niektórych podróżnych nazywana jedyną wartą zapamiętania na całej trasie od Lusaki po Livingstone. Atmosfera jest spokojna i zielona, dzieci mogą bezpiecznie biegać po trawie, dorośli delektują się karmelowym cheesecake’iem lub ciastem marchewkowym, przemykając długo wzrokiem po półkach niewielkiego sklepiku z książkami, afrykańskim rękodziełem czy torbami z lokalnych tkanin.
Wyjeżdżając znów na T1 – legendarną, wijącą się przez południową Zambię drogę – poczuliśmy powagę jej historii. T1 prowadzi od Lusaki przez Mazabukę, Monze, Batokę aż do Chomy i dalej do Livingstone. Jadąc trasą setki kilometrów, mijamy wsie schowane między wzgórzami, krótkie mosty nad wyschniętymi korytami sezonowych rzek, pola trzciny cukrowej, gdzieniegdzie połyskujące zbiorniki wodne ukryte za pajęczyną palm i akacji. Droga oddycha, oddaje puls kraju, jest żywą linią między przeszłością i przyszłością, pełną kontrastów i codziennych dramatów.
Kiedy dotarliśmy do Chomy, miasto zaskoczyło nas autentycznością i brakiem turystycznego blichtru. W Choma Museum and Craft Center czekało na nas dwóch pracowników – jednocześnie kustoszy i przewodników po losach plemienia Tonga. Ich wdzięczność była niemal namacalna, niewielu tu zagląda, choć muzeum od 1988 roku stara się ocalić pamięć i tradycję regionu. Słuchamy opowieści, która splata losy ludzi, ziemi i wody. Tonga przez pokolenia żyli w dolinie Zambezi, zanim w latach 1955–1959 wywłaszczono ich i przesiedlono w wyniku budowy wielkiego zbiornika – Kariby. Ponad 57 tysięcy ludzi, rozdzielonych między Zambię i Zimbabwe, pozostawiło ziemię przodków dla jałowych wzgórz, bez wody i tradycji. Ich przetrwanie – jak się okazuje – nie jest tylko opowieścią o tamtych latach, lecz trwałym zapisem w pamięci regionu, o pokoleniu “development refugees”. Ich kultura nadal pobrzmiewa w muzyce, narzędziach, tkaninach i wspomnieniach.
W ciszy niewielkiej sali słuchamy jeszcze jednej historii – historii pojednania. Kenneth Kaunda, pierwszy prezydent Zambii, i Harry Mwaanga Nkumbula – dwaj mężowie stanu, nazywani są tutaj „brothers under the sun”. Ich sojusz oraz podatność na kompromis w obliczu podziałów etnicznych i ideologicznych, pozwoliły w 1973 roku na powstanie narodowego systemu wielopartyjnego i zapewniły pokojowe trwanie młodego kraju. Ich przywództwo, choć pełne napięć i nieoczywistości, miało kluczowe znaczenie w budowaniu Zambii otwartej na wielu, a nie tylko na wybranych.
Późnym popołudniem, celebrując zapomniany czas, zjadamy lunch w miejscowym fast foodzie – Mugg & Bean. Hungry Lion i Mugg & Bean to dwa lokalne gastronomiczne punkty odniesienia dla wszystkich – kierowców, rodzin i przygodnych podróżnych.
Po dziewiętnastej, w kompletnych ciemnościach docieramy do Maramba, na przedmieściach Livingstone. Czujemy wdzięczność – dla drogi, która przyjęła nas bez szemrania, dla Charlesa który przetrwał te 520 kilometrów, dla snu, który czeka za moskitierą, dla krajobrazu, który będzie się śnił jeszcze długo po powrocie do domu.