Budzimy się, zanim jeszcze niebo zdąży poblednąć, kiedy poranki w Afryce mają posmak chłodu i mgły. Piąta trzydzieści, w wodzie odbijają się pierwsze przebłyski dnia. Wsiadamy na motorówkę – nieco zaspani, otuleni w kurtki i koce – i płyniemy na nasz game drive do Lower Zambezi National Park. Dzień wita nas temperaturą trzynastu stopni, ale półtorej godziny ślizgania po tafli Zambezi wystarcza, by do szpiku kości poczuć, że to nie żadne tropiki, a bezlitosna granica między nocą a dniem.
Za nami zostaje brzeg, przed nami park narodowy, miejsce, które jakby wyjęto z afrykańskiego snu. Lower Zambezi to niemal cztery tysiące sto kilometrów kwadratowych, dopiero od 1983 roku broni dzikiego charakteru tej części Zambii. Trudno doprawdy znaleźć miejsce bardziej zmienne: raz parująca, trawista sawanna, potem lasy o cienistych koronach, a za nimi wielkie rozlewiska i mozolny busz. Wąwozy wydarte przez erozję układają się w misterne wzory ziemi. Można tu spotkać potężne stada słoni, hipopotamów i bawołów, dziesiątki tysięcy impali i stada zebry damarskiej, która właśnie w tych stronach już niemal zlewa się z krajobrazem sawanny. Nad wszystkim, jak duchy starego kontynentu, czuwają baobaby, akacje i palmy.
Krajobraz Lower Zambezi co chwilę zmienia swoje oblicze, mamiąc rozlewiskami rzeki, falującą sawanną, łagodnie przechodząc w zwarte lasy i gęsty busz. Rzeka natomiast wydaje się pulsować w rytmie życia okolicznych stworzeń.
Od razu ruszamy tropem lwów, kierując się świeżymi śladami. Busz – pogrążony jeszcze we wczesnoporannej ciszy staje się mapą. Ale ślady urywają się nagle, giną wśród wysokich traw i zwalonych akacji. Dziś wielkie koty grają z nami w ciuciubabkę – zostawiają obietnicę i tyle. Choć wielkich drapieżników tego dnia nie widzimy, wiemy, że są tu, czuwają. W okolicy nie brakuje bowiem pożywienia – a życie dostarcza je im na każdym kroku.
Game drive przynosi za to inne spotkania, równie intensywne. Widzimy nieprzebrane stada impali i kudu, całe rodziny guźców przemykające chyłkiem między termitierami. Mijają nas dostojne słonie i śmigają mangusty. Znów i znów – bawół afrykański, potężny i nieprzewidywalny, codziennie na nowo przypomina nam, że tutaj prawdziwym gospodarzem jest właśnie on. Zebry tętnią rytmem pasów na sawannie, a na drzewach beztrosko dokazują pawiany czakma – inteligentne, rozgadane, czujne. Rzeka należy do hipopotamów – ich wielkie stada suną przez rozlewiska jak czołgi, zamieniając każdą zatokę w arenę wodnych dramatów.
Śniadanie jemy obok samochodu zaparkowanego przy rzece. Jeszcze lekko drżymy po porannym chłodzie, ale zaraz rozgrzewa nas widok pasącego się kilka metrów od nas bawoła.
Wieczór to pożegnalna kolacja w campie, serwowana przez Mosesa. Warzywne sajgonki na start, potem steki, miękkie, różowe wewnątrz, idealnie przypieczone na zewnątrz, a na finał ciasto tofi – delikatne, zwieńczone złotą siatką z karmelu. Siedzimy długo, rozmawiamy o wszystkim i o niczym, w milczeniu przyjmując wszystkie uroki tego dnia.
Gdy gasną światła lampionów, tli się w nas jeszcze dreszcz emocji. W Afryce to nie zwierzęta są najważniejsze – to poczucie, że co dzień może nas coś zaskoczyć. I że choć dziś lwów nie spotkaliśmy, to one, niechybnie, spotkały nas.