Ostatni świt nad Luangwą

Ostatni świt nad rzeką Luangwa przychodzi cicho, nawet ptaki, zwykle tak rozkrzyczane o tej porze, jakby z szacunkiem szepczą skrzydłami. Siedzimy z Malamą w otwartym Land Cruiserze, gdy przed nami rozciąga się krajobraz znany, a jednak wciąż nieodkryty — rzeźbiona w zieleni dolina, fale sawanny, brzeg urwiska łagodnie schodzący ku zarośniętym mokradłom. Tuż obok, w odległości wyciągniętej ręki, rozciąga się całe stado lwów. Czternaście ciał ułożonych na brązowej krawędzi nad rzeką. Niektóre wtulone w siebie, inne samotnie mrużące oczy, znużone nocą pełną zapachów, których człowiek nie pojmie.

Obserwujemy je długo, dłużej niż zwykle. Malama tylko uśmiecha się do siebie, pozwala trwać ciszy pomiędzy nami a nimi, jakby chciał nam podarować tę chwilę na własność. Kiedy po kilkunastu minutach kilka lwów podrywa się i z gracją schodzi stromo ku rzece, tłumimy w sobie cichy zachwyt. Najpierw idzie słynna łowczyni bez ogona, której niedoskonałość dodaje charakteru całemu stadu, potem jej towarzysze, wśród nich młodziak, który kuleje, utykając co krok. Jego ranna duma jest widoczna w każdym ruchu, stąpa ostrożnie, jakby odliczał każdą minutę życia, które nie wybacza pomyłek.

Schodzą na brzeg, gdzie czeka na nich wyzwanie — para hipopotamów, wciąż jeszcze zamroczonych porankiem. Lwy rozdzielają się przyczajone, trzy śmiałkinie próbują zaskoczyć masywne zwierzę na piaszczystym brzegu. Nie ma mowy. Hipopotam podrywa się na krótkich nogach i ucieka, zostawiając za sobą smugę gliniastej ziemi. Napięcie jednak nie spada, bo jedna z lwic decyduje się okrążyć drugiego, leżącego w błotnistym bajorze. Podchodzi ostrożnie, krok za krokiem, mokre kły lśnią w porannym słońcu. Przez moment wydaje się, że życie i śmierć przesuwają granicę. Lwica wskakuje na grzbiet zdezorientowanego hipopotama, a on z wrzaskiem rwie się w jedną stronę, ona w drugą, zapach adrenaliny zostawia w powietrzu niewidzialny ślad.

Jedziemy dalej, wtem Malama zjeżdża z drogi. W krzakach, z dala od wydeptanych szlaków, pokazuje nam dwa lamparty. Zdążyliśmy zachłysnąć się ich obecnością, gdy nadjeżdża patrol parku narodowego i na Malamę spada mandat. Cisza, która zapada, ma ciężar kamieni. Wiemy, jak wiele znaczy dla niego perfekcja bycia przewodnikiem. My mu koszt mandatu oczywiście oddajemy, ale dumę zabrała skrupulatna rangerka.

Droga na lotnisko mija w milczeniu, w którym każda dziura na szutrze odzywa się w nas jak echo. Pożegnanie z Malamą na lotnisku jest pełne słów, których nie trzeba mówić. On ściska nas mocno, jakby chciał, żebyśmy zabrali cząstkę buszu ze sobą, albo zostawili swoje lęki tutaj, w Luangwa, na zawsze.

Jeszcze kontrola bezpieczeństwa. Bagaż Oli przelatuje przez taśmę rentgena. Celnicy przeglądają plecak, wyławiają drobne kamienie z South Luangwa. Napięcie narasta. Zapada złowroga cisza grożąca zmianą tonu naszej podróży. Strażnicy wyjaśniają, że zabieranie minerałów z parku narodowego jest przestępstwem i kradzieżą natury – każda skała jest częścią ekosystemu, schronieniem dla owadów, długowieczną pamiątką historii tego miejsca. Drobiazgi te stanowią dziedzictwo kraju, są śladami po poprzednich pokoleniach i nie wolno ich naruszać.

Lot z Mfuwe przebiega spokojnie, choć Jetstream 41, przypominający wehikuł czasu, trzęsie się całą drogę.

W Lusace wita nas Charles, cichy, opanowany. Krótki lunch w zatłoczonym centrum handlowym smakuje plastikowo, bo kontrastuje ostro z tym, co jeszcze przed chwilą przeżywaliśmy.

Przed nami tylko 160 kilometrów, a jednak zajmuje nam to prawie cztery godziny. Drogi, wyboiste i pełne dziur, prowadzą przez wioski, w których czas płynie zgodnie z dawnymi rytuałami. Dzieci bawią się oponami, kobiety niosą wodę w plastikowych kanistrach. Co chwila checkpoint policji. Za oknami krajobraz – gaje baobabów o grubych pniach, pola manioku, ruda ziemia pulsująca w blasku zachodzącego słońca.

Dojeżdżamy do Kiambi lodge chwilę po zmierzchu, kiedy powietrze pachnie kurzem, wilgocią i czymś jeszcze, co trudno nazwać słowami. Myślimy o Charlesie, który musi jeszcze wracać do Lusaki nocą, przez te same dziury, między śpiącymi wioskami. Najbardziej żal nam właśnie jego.

Wieczór zastaje nas zmęczonych, poruszonych, szczęśliwych i pogubionych jednocześnie.

Facebook
Twitter
LinkedIn
Dlaczego podróżnicy wybierają AfricanFive?