Wracamy do Polski, a cały świat wydaje się być w blasku zambijskiego świtu. Poranek w Lusaka Tower pachnie spokojem, drewnem naszych targowych zdobyczy i czekaniem na nieuchronny powrót. Sprawdzamy bagaże i odbieramy dostawę świeżo palonej, lokalnej kawy z palarni Peaberry, kilka kilogramów aromatu zamkniętego w niepozornych workach, które tak naprawdę niosą w sobie historię wielu rąk, upału, nadziei i pracy.
Idziemy do Arcades, gdzie natrafiamy na miejsce, które na długo zostanie nam w pamięci – galerię obrazów. Jej właścicielem jest Moses Mulenga, miejscowy artysta, który z dumą rozmawia o afrykańskich prądach malarskich. W jego głosie słychać podsumowanie tego miejsca – fine art i tinga tinga, subtelności niepozornej techniki malowania nożem, poza Zambią znanej jako kisu. Długo rozmawiamy, wymieniamy spojrzenia, barwy, historie. Na ścianie wiszą obrazy, które mogłyby być mapami emocji – wybieramy dwa, jakbyśmy chcieli zabrać z tej podróży szczególnie jasne chwile, schować je na potem, na dni, kiedy świat będzie mniej kolorowy.
Charles, nasz kierowca, żegna się z nami pod terminalem KKIA, jego obecność zamyka ten rozdział podróży. Oczekiwanie na lot staje się lekcją pokory – kolejka do nadania bagażu snuje się przez całą godzinę, odliczamy minuty, żeby zdążyć do gate tuż przed boardingiem. Wieczorem deszczowe niebo nad Addis Ababą przyciąga nas jak magnes, a po północy, już w piątek, odlatujemy do Wiednia. Stamtąd popołudniowy lot do Warszawy – niemal niezauważalny na przestrzeni przebytych kilometrów.
Zambia to miejsce, które zostawia w nas ślady – nieproporcjonalnie większe niż powierzchnia odwiedzonych miast i parków, czy przejechanych kilometrów. Uczyliśmy się tam cierpliwości, odnajdywaliśmy samotność i wspólnotę, chłonęliśmy kolory, których wcześniej nie rozpoznawaliśmy. Rozmawialiśmy z ludźmi, którzy mają czas na kawę, na drobne gesty i uśmiechy. Ta podróż zostawiła w nas mieszankę tęsknoty i spokoju, poczucie oswojenia nieznanego i wdzięczność za przypadkowe spotkania. Każdy powrót do domu jest inny – ten pachnie sawanną, bezmiarem wód Kafue, Luangwa i Zambezi i uśmiechem lokalnych mieszkańców.
PS.
Pisałem tą relację w liczbie mnogiej, starając się jak najlepiej oddać wrażenia jakich doświadczała cała grupa. Może w jakimś stopniu się to udało.
Już od siebie dodam, siedząc w samolocie z Addis Ababa do Wiednia i słuchając na pożegnanie Oliviera Mtukudzi, że już tęsknię za Afryką, która jest moim miejscem na ziemi. Znowu zabieram jakąś jej cząstkę ze sobą do Starej Europy. Szczęśliwie, wrócę szybko, już w listopadzie, ale w zupełnie inne miejsca na Kontynencie, a raczej na Oceanie Indyjskim, równie magiczne.
Mam nadzieję, że w czasie tej podróży udało mi się pokazać cząstkę tej uzależniającej Afryki Monice, Adamowi, Oli i Natalii, którzy byli tu po raz pierwszy. Dziękuję im za zaufanie.
Z drugiej strony dziękuję za cierpliwość i wyrozumiałość mojej Monice, Ninie i Hani, które przetrwały ze mną już kolejną podróż tutaj.
Dziękuję też Rachel za nieocenioną pomoc w logistyce, aby jak najlepiej ogarnąć ten wielki kraj i wszystkim których spotkaliśmy na swojej drodze za uśmiech, życzliwość i wszelką pomoc.