Gdzie dym grzmi, rodzą się nosorożce

To była ostatnia pobudka tak wcześnie rano. Musimy być w samochodzie o 6:30.

Emanuel, nasz kierowca, przysypia z czołem opartym o kierownicę w przerobionej Toyocie Hilux. Mówiono mu, że ma być po nas o 6:00, więc jest o 5:40 – tak na wszelki wypadek, by nie zepsuć tego dnia już na starcie. Zresztą, tak to już jest – wszyscy starają się nie spóźnić, mimo to kuchnia nie wyrabia ze śniadaniem, bo pracownicy lodgy docierają codziennie z Livingstone i transport pracowniczy po raz kolejny zawiódł.

Mimo tych wszystkich przeszkód: niedoczasu, niedojedzenia i niedospania, na bramie parku Mosi-Oa-Tunya jesteśmy jednym z pierwszych samochodów. Tylko jeden jest przed nami. Powietrze ma jakieś 10 stopni, a to znaczy, że w odkrytej Toyocie będzie przenikał nas lodowaty wiatr.

Park Narodowy Mosi-Oa-Tunya – nazwa, która znaczy tyle, co „dym, który grzmi”. Jedziemy przez porośnięte sawanną równiny. To tu rzeka Zambezi tworzy wodospad, jeden z najbardziej spektakularnych na świecie. Na 66 kilometrach kwadratowych mieszka wszystko, co dla tej części Afryki typowe: żyrafy angolskie, zebry stepowe, stada impali, zarośla pełne są ptaków i małp. I to, co park czyni najważniejszym – żyją tu nosorożce.

Jedziemy tropić właśnie je: dziesięć dorosłych białych nosorożców i dwa młode, z których jedno ma 4 miesiące, a drugie – dopiero 12 dni. Gdzie indziej w Zambii są jeszcze dwa, w parku koło Lusaki, ale tamte pozbawiono rogów, by nie kusić kłusowników. W Mosi-Oa-Tunya prowadzona jest cierpliwa rekonstrukcja populacji, która niegdyś żyła tutaj swobodnie, potem prawie zniknęła. Już niedługo, dzięki ekscentrycznej milionerce z USA i jej portfelowi, również do innego parku – Kafue z kolei przywędruje trzydzieści czarnych nosorożców z Namibii dając nowy początek starej legendy.

Kłusownictwo w Zambii prawie zostało wytępione, ale wciąż płaci się tu wysoką cenę za ochronę: uzbrojeni strażnicy, codzienne patrole, cichy szept niepokoju na wieść o każdym nowym gościu.

Sam park tętni życiem. Mijają nas stada żyraf. Tuż obok zebry wchodzą spokojnie na drogę, zostawiając po sobie chmurę pyłu. Słonie, jak się dowiadujemy, są po stronie Zimbabwe – wrócą gdy opadną wody Zambezi, ale są też na szosach prowadzących do Livingstone. Widzimy nawet kilka w buszu na przedmieściach miasta.

Wreszcie dociera do nas informacja, gdzie są nosorożce. Emanuel bezbłędnie trafia do miejsca gdzie biwakują rangersi. Wysiadamy. Idziemy ostrożnie, w towarzystwie dwojga uzbrojonych strażników, jakbyśmy przekraczali granicę światów. Najpierw nieśmiało, potem coraz pewniej suną przed nami cienie. Jesteśmy w dystansie pięciu, może dziesięciu metrów. Dziewięć nosorożców z młodymi. Ten najmłodszy, jeszcze nie do końca pewny na nogach, uczy się zabawy, próbuje atakować starszego. Wygląda to tak nieporadnie, że aż śmiech ciśnie nam się na usta. Obok spokojnie pasa się te wielkie ssaki, nie zwracając uwagi ani na ludzi, ani na pawiany. Ten niezwykły spektakl trwa tak długo, aż rangersi mówią, iż czas wsiadać do samochodu. Wielka Piątka skompletowana.

Popołudnie pozwala nam złapać oddech w Livingstone. Przesiadujemy w Kubu Café, gdzie tracimy głowę dla drewnianych, abstrakcyjnych bush chickenów – pamiątki, które mają być dowodem, że tu byliśmy, że to naprawdę zobaczyliśmy. Kupujemy, ile się zmieści w dłoniach i plecakach. Wracamy do lodgy. Jutro ostatni dzień w tym mieście, potem lecimy do Lusaki i coś się kończy.

Po zmierzchu jest w nas wszystko: wdzięczność, ciężar zmęczenia, poczucie, że fortuna szczodrze obdarzyła nas wyjątkowością spotkanych chwil. Radość z bycia blisko świata, który powoli znika, który oddaje i zabiera, i który zostanie w sercach długo po powrocie.

Facebook
Twitter
LinkedIn
Dlaczego podróżnicy wybierają AfricanFive?