Nieśpieszny poranek nad Zambezi ma smak kanapek z serem i pomidorem i długich, leniwych westchnień. W końcu nigdzie się dziś nie spieszymy – popołudniowy wylot z Livingstone daje nam czas, którego zazwyczaj brakuje. Prawie zapomnieliśmy, jak to jest pozwolić podróży płynąć własnym rytmem, bez wszechobecnych powiadomień, bez niekończących się list rzeczy do zobaczenia. Wczesnym rankiem ruszamy jeszcze na targ pod Wodospadami Wiktorii, licząc na drobny łup – cokolwiek, co będzie miało w sobie esencję tego miejsca. Niestety, tu nie ma atmosfery Kabwaty z Lusaki – gwar jest sztuczny, a ceny wywindowane pod przyjezdnych. Dobrze już wyczuwamy co i ile jest warte. Po ulicach, jak zawsze, poruszamy się w rozklekotanych taksówkach zamawianych przez Yango – lokalnego odpowiednika Ubera, gdzie nigdy nie wiadomo, czy samochód szybciej dojedzie się do celu, czy rozpadnie się zawieszenie.
Pakowanie plecaków idzie nam szybciej niż zwykle. Ostatnia szamotanina z ich zamknięciem i już ruszamy do Livingstone. Tam, zgodnie z niepisanym zwyczajem, zatrzymujemy się w Kubu Café na wczesny lunch. Brakuje naszej ulubionej kelnerki Febbe oraz stałego miejsca na miękkich kanapach pod wentylatorem, ale kuchnia trzyma poziom.
Wykorzystując chwilową wolność, błąkam się jeszcze po mieście. Nieoczekiwanie, w małej norze na Mukuni Market, przypominającej raczej magazyn, niż stragan, znajduję maskę z plemienia Lozi, rytualny skarb ukryty pod stertą tandetnych pamiątek dla turystów. Jest prawdziwa, surowa, przesiąknięta historią zachodniej prowincji Zambii, być może pamiętająca jeszcze wioskę Mongo. Takie znaleziska nie mają ceny i mimo zewnętrznej brzydoty lądują w moim plecaku.
Shedrick odwozi nas na lotnisko. Odlatujemy z Livingstone tym samym tempem, którym żyje to miejsce. Wysłużony Bombardier Zambia Airways, startuje dwadzieścia minut przed czasem. Samolot jest pełny – Zambijczycy, ekspaci. Przylatujemy do Lusaki pół godziny przed rozkładem, co typowe jest dla tutejszych realiów, jeśli samolot jest już wypełniony podróżnymi – startujemy, nie ma na co czekać.
Terminal krajowy Lotniska KKA zasługuje na osobną opowieść – sprawność tego miejsca podważa stereotypy o afrykańskich lotniskach. Po kilku minutach, już z bagażami, ładujemy się do samochodu Charlesa, który wita nas jak starych przyjaciół. Hotel Protea Lusaka Tower, należący do grupy Marriott, swoje lata świetności ma już chyba za sobą: zużyte dywany, jaskrawe światło na korytarzach, ale lokalizacja wciąż nie do przebicia. Z okna widok na Arcades – tętniące życiem centrum handlowe miasta.
Na koniec dnia zostaje w nas mieszanka delikatnego smutku i wdzięczności – za ciągłe zmiany scenerii, za nieoczekiwane odkrycia, za ludzi i przedmioty, które znajdujemy, gdy najmniej się tego spodziewamy. I za świadomość, że każda podroż pisze nowe rozdziały, zanim poprzednie zdążą dobrze wybrzmieć.