Inne oblicza kraju (21.05.2024)

Wczesnym rankiem spakowaliśmy nasze obozowisko i pojechaliśmy z powrotem do Tichitt. Jeszcze wczoraj udało nam się dogadać z miejscowymi żandarmami i pojechaliśmy wykąpać się na posterunku policji. „Kąpaliśmy się” w malutkim pomieszczeniu, wyłożonym potłuczoną terakotą, z niewielkim otworem w ziemi, który normalnie służył za toaletę. Nie było oczywiście bieżącej wody – kąpiel polegała na polewaniu ciała wodą z wiadra. Wodą, która po jej konsystencji sądząc stała w kanistrach już kilka dni. Mimo to możliwość ogolenia się i umycia sprawiła nam wiele przyjemności. Korzystając z gościnności żandarmów, zjedliśmy na posterunku śniadanie i naładowaliśmy nasze telefony oraz power banki.

Z posterunku żandarmerii wyruszyliśmy w kierunku północnym i po około 50 km dojechaliśmy do miejscowości Akrejit. Akrejit dzieli się na dwie części – nową, która zamieszkiwana jest przez tubylców, oraz na ruiny starego miasta położone na pobliskim wzgórzu. W nowej części Akrejit byliśmy niemałą atrakcją, przyszli nas obejrzeć chyba wszyscy mieszkańcy tego miasteczka. Zadziwiające, że mimo temperatury powietrza sięgającej 40 stopni Celsjusza część kobiet i dziewcząt ubrana była w wełniane rękawiczki. Jak się okazało, ta część ubioru uznawana jest za szczególnie elegancką.

Po trwającym kilkanaście minut spotkaniu z mieszkańcami ruszyliśmy, w towarzystwie jednego z nich w kierunku ruin starego miasta. Wstępu na wzgórze strzegła tablica opatrzona arabskimi i francuskimi napisami, która informowała, iż znaleźliśmy się w miejscu szczególnie ważnym, gdzie kultura sprzed 4000 lat wita się z codziennością. Wspinaczka na wzgórze w palącym słońcu trwała kilkanaście minut. Po wejściu na nie zobaczyliśmy ruiny starożytnych domów, a kawałek dalej na skałach znajdowały się prehistoryczne malowidła. Na ścianach znajdowały się głównie rysunki przedstawiające wielbłądy, bydło i postacie ludzi. Miejsce to dla zachodniej cywilizacji, jak chyba wszystko inne w tym kraju, odkrył francuski badacz Theodore Monod.

Po zejściu ze wzgórza zostaliśmy zaproszeni do miejscowego domostwa na odpoczynek i obiad. Dom składał się z dwóch izb i był zbudowany z kamienia. Każda z izb miała osobne wejście oraz wąskie zakratowane okienka. Klepisko wyłożone było dywanem. Sjesta zaczęła się tradycyjną ceremonią parzenia zielonej herbaty. Parzenie herbaty w Mauretanii zawsze wygląda bardzo podobnie. Nasi kierowcy robili to w trakcie każdego postoju, można powiedzieć, że każdą wolna chwilę wykorzystywali, aby przygotować ten napój.

Ceremonia jest na tyle ciekawa, że warto ją opisać. Zaczyna się od zaparzenia zielonej herbaty w malutkim czajniczku, którą następnie nalewa się ze sporej wysokości do szklaneczek i z powrotem do dzbanka. Powtarza się to kilka razy. Na koniec dodaje się do dzbanka z herbatą miętę i cukier i cały ceremoniał znowu powtarza. Tak przygotowaną herbatę pije się w niewielkich ilościach, w malutkich szklaneczkach wyglądem przypominających nasze kieliszki.

Po obiedzie, na który dostaliśmy koźlinę z ziemniakami i bagietką ruszyliśmy w kierunku kopalni soli. W rzeczywistości było to raczej miejsce wydobycia, gdzie wielkie połacie piasku pokryte były spękaną solą. Pracujący tam ludzie na kolanach pakowali sól do pięćdziesięciokilogramowych worków. Widok mężczyzn o czerwonych, przekrwionych oczach, których twarze pokryte były białym popiołem był przerażająco smutny. W tym czasie inni robotnicy skrupulatnie ważyli worki i układali je na ciężarówce – starym Mercedesie. Dowiedzieliśmy się, że pozyskiwana w ten sposób sól nie jest przeznaczona dla ludzi. Miesza się ją z wodą i poi wielbłądy oraz kozy. To podobno bardzo wzmacnia żywotność tych zwierząt.

Późnym popołudniem ruszyliśmy w kierunku Tidjikja. W tym mieście krzyżuje się droga z Tichitt, z drogą do Terjit, który był naszym następnym celem. Mniej więcej 100 km przed Tidjikja, a więc w odległości ponad 2 godzin jazdy, z białej Toyoty prowadzonej przez Tayeba wydobyły się kłęby dymu. Zepsuł się nam jeden z samochodów i z boku awaria wyglądała na poważną. Nie mogliśmy jechać dalej, dlatego w tym miejscu wyznaczonym przez ślepy los zaczęliśmy rozbijać obóz. W międzyczasie kierowcy gotowali kolację równocześnie próbując naprawiać samochód. Z niemałym zainteresowaniem kibicowaliśmy ich wysiłkom, szczególnie kiedy przy świetle latarek i telefonów komórkowych rozkręcali mechanizm wtryskowy samochodu, czyścili go, a potem skręcali. Do północy, niemałym wysiłkiem Tayeba i Abdulaja samochód został naprawiony. Jak się okazało następnego dnia, kosztowało to szczególnie dużo sił wcześniej już przeziębionego Abdulaja, który trafił do szpitala. Ale to opowieść na następny odcinek.

Facebook
Twitter
LinkedIn

Dlaczego podróżnicy wybierają AfricanFive?